sobota, 7 lutego 2009

Pop-o-kultura, czyli wariactwa na temat Aleistera Crowleya by Pat

Ceniony okultysta nowego sortu, oraz teoretyk magii chaosu i interpretator mitów CthulhuPhil Hine, napisał: każdy bóg sprowadza na swych wyznawców własny rodzaj szaleństwa. Tylko i wyłącznie dzięki tej - jakże wyrozumiałej - interpretacji mogę zabrać się do recenzji filmu, który wysmażyli do spółki Julian Doyle i Bruce Dickinson (tak, ten od zespołu Iron Maiden). 

Nie jest to film z aspiracjami nawet do bycia atrakcyjnym kąskiem dla przeciętnego sortu fanów okultyzmu albo po prostu zwolenników horroru.

(recenzja autorstwa Pat)

To średnio udane, nasączone bełkotem, „dzieło” może, co najwyżej wydać się pociągające dla nastoletnich fascynatów czegoś, co laicy nazywają czarną magią połączoną z lekką perwersją, kinem przygodowym i science fiction (ilość bigosu z zakresu fizyki kwantowej czyni ten film na pozór „mądry”, choć tak naprawdę jest to tylko warstwa farby olejnej położona na starą lamperię przeżartą przez grzyb).

Mając takiego bohatera jak Crowley, niezłych aktorów, nastrojowe plenery i chyba dość spory budżet (a na pewno wystarczający) autorzy "Chemicznych Zaślubin” wycisnęli z siebie kupę (gówno zresztą jest „bohaterem” jednej z ważnych – zamierzeniem filmowców – scen, więc ta kloaczna symbolika zdaje się była myślą przewodnią scenariusza). Nie będę streszczać tej historii, dość żeby powiedzieć: jest Bestia, jest opętanie, jest rudowłosa dziewoja i goniący za tajemnicą faceci. Zło to zło i basta. Oczywiście mamy rytuały, młodzież na tropie mrocznego sekretu, trochę zaklęć, parę cytatów z Aleistera, orgietkę i pojedyncze sceny bardziej lub mniej rozpasanego obcowania seksualnego. Na szczęście całość jest dość krótka i przed ostatecznym zniesmaczeniem ratują nas napisy końcowe, które pojawiają się naprawdę w odpowiednim momencie :-)

Nie wiem, co w Crowleyu znaleźli Doyle i Dickinson, ale z całą pewnością ich opiekuńcze bóstwo sprowadziło na nich ten rodzaj szaleństwa, który dla mnie jest niezrozumiały i napawa wstydem. A do tego ostatniego zaliczam tylko głupotę. Pozostaje, więc czytać Aleistera i mieć wolę do nieco mniej przeszarżowanej interpretacji. Szkoda tematu. Od jakiegoś czasu myślałam sobie o tym, jak wyglądałby film o Crowleyu (dobry film), co uczyniło w nim połączenie blagi i genialnych myśli oraz czynów? Dlaczego Opactwo Thelemy (ta zrujnowana niewielka willa na Sycylii) do tej pory budzi takie emocje, a oglądanie ocalałych fresków konfuduje odbiorcę i do cholery, dlaczego tam nikt nie mieszka? :-)

Aleister Crowley to dzisiaj już część pop kultury i takiego obleśnego pajaca sprzedaje nam "Chemical Wedding” - niby groźny, ale w sumie do pokonania – jak zły sen. Beznadziejne to. Gdyby brać po uwagę słowa Hinego, to właśnie sen ma nieocenioną moc: „Jedną z najskuteczniejszych technik otwierania portali wiodących do krain związanych z mitami Cthulhu, stanowi właśnie śnienie magiczne (…) Jest coś w dynamice śnienia, co zbliża ją do pobudzenia emocjonalnego, właściwego tym mitom. Sen wydaje się szczególnie bliski stanom granicznym związanym z poszerzoną percepcją i paranoją”.

Niestety Doyle i Dickinson śnili, o czym innym i chyba lepiej nie wnikać w podstawę tych majak.
Chemical Wedding Wielka Brytania 2008
Reż. Julian Doyle.
Scenariusz: Bruce Dickinson (voc. Iron Maiden)

(recenzja autorstwa Pat)

 

Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga