W 1997 roku w amerykańskim kinie nie obowiązywały jeszcze ironia ani relatywizm. Prezydent Stanów Zjednoczonych był wtedy ucieleśnieniem odwagi, honoru i siły, a nie starannie zarządzanym produktem marketingowym. W filmie Air Force One (USA, Niemcy 1997), wyreżyserowanym przez Wolfganga Petersena – autora znakomitego „Okrętu” – prezydent James Marshall, grany przez Harrisona Forda, nie tylko nie boi się terroryzmu, ale sam bierze z nim bezpośrednią walkę, dosłownie wręcz – pięściami. Fabularnie sprawa jest prosta: wracający z Moskwy prezydent USA staje się zakładnikiem na pokładzie swojego samolotu, który przejmują rosyjscy terroryści, domagając się uwolnienia pewnego brutalnego generała. I to nie CIA, nie piechota morska, a sam prezydent – były komandos, naturalnie – przejmuje kontrolę i ratuje sytuację. Owszem, brzmi to jak żywcem wyjęte z podręcznika do patriotycznego fantasy, ale właśnie w tym tkwi urok tego filmu.
Petersen, choć Niemiec, rozumie amerykańską historię lepiej niż niejeden rodowity reżyser z Hollywood. Tworzy przestrzeń klaustrofobicznego napięcia, rozgrywanego niemal w całości w metalowym wnętrzu Air Force One. Właśnie ta zamknięta forma – z jednej strony spektakularna, z drugiej niemal teatralna – dodaje filmowi charakteru. Zdjęcia Michaela Ballhausa, jednego z ulubionych operatorów Scorsese, podkreślają duszną atmosferę, a muzyka Jerry’ego Goldsmitha dodaje bohaterom niemal boskiej powagi. Soundtrack należy do ostatnich momentów w historii kina, kiedy muzyka filmowa potrafiła unieść ciężar patosu bez popadania w przesadę. Marszowe motywy, dęciaki, rozmach i triumf – Goldsmith był w tej lidze bezkonkurencyjny.
Wśród obsady nie tylko Ford robi wrażenie. Gary Oldman, wtedy jeszcze w pełni sił jako ekranowy psychopata, gra głównego antagonistę – rosyjskiego radykała z pogranicza fanatyzmu i żalu po utracie imperium. Jego postać to nie tylko przeciwnik, ale też cień historii – zimnowojennej, niedomkniętej, nieprzepracowanej. Glenn Close jako wiceprezydentka daje tło instytucjonalne tej awanturze, ale też – co zaskakujące jak na czasy sprzed epoki serialowych prezydentek i szefowych FBI – stanowi symbol siły, a nie ozdobę.
Na poziomie ideologicznym Air Force One jest filmem zero-jedynkowym. Nie ma tu miejsca na niuanse, moralne szarości czy polityczne zawiłości. Wróg jest zły, Ameryka dobra, a prezydent – mimo że przemawia o pokoju – wie, że czasem trzeba zadziałać siłą. W 2025 roku tego rodzaju myślenie wydaje się naiwne, ale w 1997 – tuż po upadku ZSRR, a jeszcze przed 11 września – była to obowiązująca narracja.
Jedno jest pewne – ten film się nie starzeje tak jak wiele jemu podobnych. Ford nie gra bohatera w sposób przerysowany; jest raczej zmęczonym, ale zdeterminowanym ojcem rodziny, który zamiast budować koalicje, buduje plan awaryjny z pomocą własnych pięści. A gdy w finałowej scenie wypowiada swoje słynne „Get off my plane!”, nie brzmi to śmiesznie ani groteskowo – brzmi jak punkt kulminacyjny dobrze skrojonej baśni dla dorosłych. Z morałem, w którym nie ma wątpliwości, kto miał rację.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własną odpowiedzialność. Ja za to nie odpowiadam. Ale jeżeli zamierzasz kogoś obrażać idź gdzieś indziej !