Długo się zbierałem żeby pójść do kina na film, który chciałem zobaczyć jeszcze przedpremierowo. Nie miałem czasu, trochę się bałem, że nie sprosta oczekiwaniom. Niepotrzebnie. Bob Marley: One love (USA 2024) był znakomity, a w niektórych momentach łzy ciekły mi jak grochy po policzkach.
Sam nie wiem, czemu aż tak emocjonalnie odebrałem ten film. Jest to wspaniała opowieść o wielkim muzyku, ale też wielkim człowieku, który dał światu znakomitą muzykę, ale także walczył o pokój na swojej rodzinnej Jamajce. Obraz Reinaldo Marcusa Greena (twórcy m.in. filmu King Richard: królewska rodzina) jest przepełniony cudowną muzyką. Aż się chce oglądać i słuchać bez końca.
Film opowiada niemal całą historię życia Boba Marleya (świetna rola Kingsley'a Bena-Adira), od dzieciństwa, przez młodość, kiedy zostaje zostawiony przez matkę i nieuznawany przez matkę. Poznaje ideologię ruchu rastafarian, zaczyna próby muzyczne, nagrywa pierwszą płytę i staje się coraz popularniejszy. W końcu w ogarniętej bratobójczą walką Jamajce zostaje postrzelony i wyjeżdża do Anglii, gdzie robi wielką karierę. To tam powstaje wspaniała płyta "Exodus". I tak śledzimy życie wielkiego muzyka reggae, słuchamy jego muzyki, ci co nie znają, poznają teksty jego piosenek, aż ostatecznie docieramy do momentu, gdy Bob dowiaduje się, że jest chory na raka. I jak wiedzą wszyscy jego fani - na raka umiera 11 maja 1981 roku. Niestety... Miał zaledwie 36 lat...Przy okazji polecam Wam film dokumentalny, kiedyś, nie wiem, jak teraz, był dostępny na Netflix - "ReMastered: Kto strzelał do Boba Marleya?" (ReMastered: Who Shot the Sheriff?" USA 2018). Bardzo dobry!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własną odpowiedzialność. Ja za to nie odpowiadam. Ale jeżeli zamierzasz kogoś obrażać idź gdzieś indziej !