Lubię seriale katastroficzne. Jasne, wiem, że są schematyczne. Wiem, że bohaterowie często za dużo mówią, a fizyka i logika nierzadko ustępują dramatyzmowi. Ale jeśli zrobione są z nerwem, klimatem i szczyptą wiarygodności – wchodzę w to. Dlatego zacząłem oglądać La Palmę (Norwegia 2024) z ciekawością i lekkim dreszczykiem oczekiwania.
Fabuła startuje bez ceregieli: na wyspie La Palma, jednej z kanaryjskich perełek, budzi się wulkan. Ale nie tak, jak w książkach do geografii. Tu erupcja ma zasięg sejsmicznego koszmaru. To nie Pompeje w wersji turystycznej – to współczesna wyspa, pełna dronów, smartfonów, streamingów i chaosu, który eskaluje szybciej niż komunikaty władz.