wtorek, 22 lipca 2025

La Palma: norweski serial katastroficzny z mocnym startem i słabym finałem

Lubię seriale katastroficzne. Jasne, wiem, że są schematyczne. Wiem, że bohaterowie często za dużo mówią, a fizyka i logika nierzadko ustępują dramatyzmowi. Ale jeśli zrobione są z nerwem, klimatem i szczyptą wiarygodności – wchodzę w to. Dlatego zacząłem oglądać La Palmę (Norwegia 2024) z ciekawością i lekkim dreszczykiem oczekiwania.

Fabuła startuje bez ceregieli: na wyspie La Palma, jednej z kanaryjskich perełek, budzi się wulkan. Ale nie tak, jak w książkach do geografii. Tu erupcja ma zasięg sejsmicznego koszmaru. To nie Pompeje w wersji turystycznej – to współczesna wyspa, pełna dronów, smartfonów, streamingów i chaosu, który eskaluje szybciej niż komunikaty władz.

Serial dobrze radzi sobie z napięciem. Realistyczne zdjęcia, nieźle zrobione efekty specjalne (jak na europejską produkcję – nawet bardzo) i wiarygodnie oddana panika: zamieszki, tłumy, dezinformacja. Czuć klimat współczesnego świata, który nie jest gotowy na koniec świata.

Twórcy trzymają tempo. Wątki rodzinne, polityczne, dramaty ratowników i zwykłych ludzi – wszystko to składa się w całość, która przez cztery odcinki naprawdę trzyma poziom. Jest dramat, jest strach, jest poczucie bezsilności – czyli to, co w katastrofie lubię najbardziej.

Ale potem przyszła końcówka. I niestety, tu pojawia się zgrzyt. Przeszarżowana, przesłodzona, przegięta.

Nie chcę spoilerować, ale jeśli oglądasz takie produkcje, to wiesz, że apokalipsa rzadko wybacza. Tu natomiast wybacza za bardzo.

Zbyt wielu bohaterów wychodzi z tego cało. Zbyt wielu ma "coś do powiedzenia" po wszystkim. Zbyt wielu staje na tle dymiącego horyzontu i patrzy z nadzieją w przyszłość. Brak konsekwencji uderza po oczach. Po takiej katastrofie nie ma happy endu. Nie powinno być.

La Palma to dobrze nakręcony serial z apetytem na coś większego. Ale gdzieś po drodze widać, że twórcy bali się za bardzo postawić na mrok i brutalność prawdziwego końca świata. Zamiast gorzkiej prawdy, dostajemy lukier.

Mimo wszystko – dla fanów katastrof, takich jak ja – warto. Choćby po to, żeby porównać z innymi produkcjami tego typu, które nie bały się ciemności. La Palma trochę się wystraszyła.



Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga