Nie będę udawał obiektywizmu. "Commando” (USA 1985) to jeden z tych filmów, które ukształtowały mój gust, zanim w ogóle wiedziałem, co to jest kino gatunkowe. Pamiętam go z kaset VHS – wypożyczanych, przegrywanych, kupowanych. To był rytuał. I Arnold był jego kapłanem!
"Commando” to kino akcji w najczystszej postaci – nieskażone ironią, pozbawione autotematycznego mrugania okiem, które tak często psuje współczesne "powroty do lat 80.”. Reżyser Mark L. Lester nie bawi się w subtelności. Zamiast tego serwuje 90 minut czystego testosteronu: pościgi, wybuchy, strzelaniny i Arnolda w szczytowej formie.
John Matrix, grany przez Schwarzeneggera, to człowiek-zbrojownia. Maszyna do zabijania z sercem ojca. I to właśnie ta prosta oś fabularna – porwany przez złych ludzi dzieciak, który musi zostać odzyskany – działa jak dynamit. Bo nie chodzi tu o logikę, tylko o energię.Ale "Commando” to także kino z epoki, której już nie ma. Język akcji był wtedy inny: mniej realistyczny, bardziej komiksowy. Montaż był rytmiczny, muzyka przesadnie dramatyczna (a synthy Jamesa Hornera do dziś brzmią jak soundtrack z gry). Dialogi? Złoto. Jednolinijkowce Arnolda – :Let off some steam, Bennett” – weszły do popkultury jak cytaty z Biblii dla fanów akcyjniaków.
Z dzisiejszej perspektywy film może wydać się naiwny. Ale to właśnie ta naiwność – szczera, niezafałszowana żadnym postmodernizmem – stanowi o jego sile. Nie ma tu kalkulacji, nie ma meta-komentarza. Jest Arnold z piłą łańcuchową, granatem i miną człowieka, który właśnie idzie rozwiązać problem.
"Commando” nie udaje niczego więcej, niż jest. A to w czasach przesytu, parodii i cyfrowego nadmiaru, robi większe wrażenie niż niejedna współczesna superprodukcja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz