Są takie książki, które wciągają człowieka od pierwszej strony i nie puszczają aż do końca. I są takie, które oprócz tego zostawiają po sobie nieprzyjemne echo – świadomość, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, tu i teraz, często tuż za rogiem. „Chłopcy z ferajny” Jacka Harłukowicza to właśnie ten drugi przypadek: świetnie się to czyta, ale w środku aż coś świdruje z niepokoju.
Harłukowicz – mój stary znajomy z czasów punkowych koncertów, napisał swoją pierwszą książkę, ale zrobił to tak, jakby miał ich na koncie już tuzin. Od lat wiem, że to jeden z najlepszych polskich dziennikarzy śledczych. Ten typ, który potrafi przysiąść nad jednym dokumentem tak długo, aż znajdzie brud pod drugim przecinkiem. I właśnie ta reporterska dokładność robi z tej książki coś więcej niż zwykłą historię o grupie przestępczej.
Tu wszystko jest przemyślane, ułożone, pieczołowicie odtworzone – a przy tym narracyjnie podane tak, że czytelnik jedzie przez tę historię jak po torach. Tyle że tory prowadzą w stronę rzeczywistości, o której najchętniej byśmy nie wiedzieli.
Ale najważniejsze jest to, że książka trzyma poziom od pierwszej do ostatniej strony. Bez taniej sensacji, bez podkręcania emocji, bez zbędnych fajerwerków. Zwyczajnie świetnie napisana, rzetelna, trzymająca się faktów – czyli dokładnie taka, jaką powinien stworzyć dziennikarz, który traktuje swoje śledztwa serio.
A ja? No cóż. Czytając "Chłopców z ferajny” (Wydawnictwo Czerwone i Czarne 2025), miałem tę starą, punkową myśl w tyle głowy: że czasem jedynym sposobem, by coś zmienić, jest po prostu powiedzieć prawdę. I Jacek to tutaj zrobił – do bólu uczciwie.
Bardzo dobra, mocna, potrzebna książka. Jeśli ktoś chce zrozumieć, jak działa przestępczość w świecie polityki, dzisiaj w Polsce – od środka, bez iluzji – to jest właśnie ten tytuł.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz