wtorek, 2 grudnia 2025

Ciche miejsce wraca do początku. I robi to głośniej, niż myślisz

Kiedy oglądam film z uniwersum "Cichego miejsca", zawsze mam wrażenie, że to nie jest zwykły seans, tylko sprawdzian naszej odporności na… ciszę. "Ciche miejsce. Dzień pierwszy" (A Quiet Place: Day One USA 2024) działa pod tym względem jeszcze mocniej niż poprzednie części. Tym razem perspektywa jest totalnie ludzka: żadnego radzenia sobie po latach, żadnych fortec na farmach. Tu dostajemy ten najgorszy moment – początek, kiedy nikt jeszcze nie wierzy w to, co widzi, a odgłosy miasta stają się gwoździami do trumny.
Ten film wchodzi w człowieka trochę jak dobre kino katastroficzne, które kiedyś tak lubiłem analizować na Horrorowisku: mamy tu i momenty dezorientacji, i nagłe rozpadanie się rzeczywistości, którą bohaterowie znali do wczoraj. A przy tym całość jest zaskakująco kameralna. Nie ma tu przesadnych fajerwerków – to nie jest rozwałka w blockbusterowym stylu. Najważniejsza pozostaje relacja, delikatna i momentami bolesna, między chorą na raka Sam (Lupita Nyong'o) a Erikiem (Joseph Quinn), który pojawia się w jej życiu właściwie znikąd. Ten wątek choroby nowotworowej nadaje filmowi czegoś, czego nie miały poprzednie części: miękkiego, bardzo ludzkiego pulsu, który sprawia, że nie tylko boimy się z bohaterami, ale naprawdę martwimy się o nich.

Miasto — w tym przypadku Nowy Jork — zostało pokazane tak, jak lubię: nie jako wymuskana pocztówka, ale organizm, który nagle się wykoleja. Hałas, który w normalnym życiu jest tłem, tu staje się śmiertelną pułapką. Patrzyłem na to trochę jak na rezonans społeczny: ile tak naprawdę jest warta cywilizacja, jeśli wystarczy parę godzin, by spadła do poziomu czystego instynktu? Film nie daje na to odpowiedzi, ale zostawia to klasyczne, drapiące poczucie, że potwory z kosmosu to jedno, a ludzkie reakcje na chaos – drugie.

Jest tu scena, którą zapamiętałem szczególnie: moment, gdy Sam próbuje powstrzymać ból, jednocześnie nie mogąc wydać nawet jęku. Dla kogoś, kto widział śmierć, chorobę i wyciszanie emocji, to uderza. I tu kryje się największa siła filmu – potwory są spektakularne, ale tak naprawdę straszy człowiek. Jego bezradność. Jego kruchość. Jego potrzeba sensu, nawet wtedy, gdy sens dawno się ulotnił.

 "Ciche miejsce. Dzień pierwszy” kończy się w sposób niezwykle cichy i niezwykle głośny zarazem. I dokładnie tak ma być. To prequel, który nie udaje, że zna odpowiedzi. Raczej zadaje pytania: o strach, o zbliżającą się śmierć, o sens bliskości, która pojawia się u kresu.

Dopiero na końcu – jak zawsze – parę słów o twórcach. Film wyreżyserował Michael Sarnoski, znany wcześniej z "Piga”, co czuć w emocjonalnej strukturze opowieści. W rolach głównych zobaczymy Lupitę Nyong’o – tu absolutnie fenomenalną – oraz Josepha Quinna, który dodaje bohaterce miękkości i kontrapunktu. Muzykę stworzyli Alexis Grapsas i Hildur Guðnadóttir – jej wrażliwość słychać w kilku miejscach bardzo wyraźnie.

To film, który w moim odczuciu nie jest "kolejną częścią franczyzy”, tylko autonomiczną opowieścią o człowieku zamkniętym między chorobą a końcem świata. I jako taka działa znakomicie.



 

Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga