Wybraliśmy się z rodziną w niedzielę na "Ministrantów” (Polska 2025) trochę z rozpędu, trochę z potrzeby wspólnego seansu. Taki rodzinny weekendowy rytuał – kino, popcorn, dwa napoje… swoją drogą ponad 70 zł za ten zestaw to złodziejstwo w biały dzień i klasyczne wykorzystywanie rodziców, którym dzieci świecą oczami jak z plakatu Disneya. Ale nie o tym miało być. Zwiastun widzieliśmy, recenzji nie czytaliśmy, bo czasem warto wejść w historię na czysto, bez filtra oczekiwań. I tym razem właśnie to "na czysto” okazało się najmocniejszym uderzeniem.
"Ministranci” Piotra Domalewskiego to kino, które wcale nie chce być familijne, choć w ramkach repertuarowych wyglądało niewinnie. Uderzyło we mnie już po kilkunastu minutach: ta historia jest cięższa, chyba nawet cięższa niż "Dom dobry", o którym pisałem wcześniej. Tam Smarzowski pokazywał przemoc w ramach dorosłego świata — tutaj mamy dzieci. Chłopców, którzy powinni mieć przed sobą jasną drogę, a dostają coś na kształt beznadziejnej pułapki, labirynt emocji, winy, milczenia i presji, której nikt nigdy nie powinien na nich nakładać.
W trakcie seansu łzy kilka razy popłynęły mi po policzku, i mówię to bez wstydu. Trafia ta historia w czuły punkt, bo kiedy patrzysz na dzieci postawione w sytuacjach granicznych, coś w człowieku pęka. Może dlatego, że człowiek automatycznie myśli o własnych dzieciach. O tym, jak delikatny jest świat, którego starasz się im pokazać i do którego chcesz ich przygotować. Jak łatwo dać się zwieść pozorom dobra, instytucji czy tradycji, która miała chronić, a zamienia się w narzędzie przemocy.
To film konieczny. Niełatwy, nieprzyjemny, nie z gatunku tych, po których wychodzisz z kina lekki jak piórko. Ale właśnie takie kino ma sens. Takie, które stawia pytania, zmusza do zastanowienia, boli i zostawia ślad. Ministranci pokazują, że horror codzienności bywa bardziej przerażający niż jakakolwiek fikcja, bo wynika z milczenia, z hierarchii, z kruchych dziecięcych serc, które uczą się świata szybciej, niż powinny.
Dla mnie to seans obowiązkowy. Nie dlatego, że wygodny - dlatego, że prawdziwy. I że wytrąca z samozadowolenia, w jakim często siedzimy, gdy myślimy, że takie rzeczy dzieją się "gdzie indziej”.
A powinno nam zależeć, żeby nie działy się nigdzie!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz