środa, 12 listopada 2025

Dom dobry – Smarzowski otwiera drzwi do piekła

W długi weekend, w lubińskim kinie, trudno było znaleźć wolne miejsce. Sala pękała w szwach, a zapach popcornu – niestety wszechobecny – przypominał, że nawet najbardziej wymagający film potrafi dziś ściągnąć tłumy. Przyszedłem z obawą. Bo filmy Wojtka Smarzowskiego zawsze mnie przerażają. Nie przez efekty specjalne, lecz przez brutalną prawdę, jaką potrafi wydrzeć z naszej rzeczywistości. I "Dom dobry" (Polska 2025) nie jest tu wyjątkiem.

To obraz, który wbija w fotel nie tylko emocjonalnie, ale też formalnie. Smarzowski znowu nie idzie na skróty – uderza w nasze sumienia, w przyzwyczajenia, w samozadowolenie. Z pozoru prosty temat – dom, miejsce, które ma być schronieniem – zamienia się w metaforę polskiego piekła, w którym tradycja i trauma tańczą ze sobą w ciasnym, dusznym wnętrzu.

Największe wrażenie robią alternatywne zakończenia. Każde z nich odsłania inny wymiar tej samej opowieści – jakby reżyser chciał powiedzieć: nie ma jednego dobra, jednego zła, jednego końca. Każde wybrzmiewa inaczej, każde pozostawia widza z innym rodzajem niepokoju. To pomysł ryzykowny, ale wykonany z chirurgiczną precyzją.

Smarzowski, jak zwykle, tworzy kino pełne brudu, potu i ciszy, która boli bardziej niż krzyk. Ale też – i to nowość – w tej mrocznej przestrzeni zostawia coś, co można nazwać nadzieją. Nie na happy end, tylko na zrozumienie.

"Dom dobry" to film, który nie daje ulgi. Ale daje coś ważniejszego – poczucie, że wciąż można w polskim kinie opowiadać o moralności bez kazania, o przemocy bez sensacji, o człowieku bez upiększeń.

Wyszedłem z kina przytłoczony i zachwycony. I choć w powietrzu unosił się jeszcze zapach maślanego popcornu, przez chwilę miałem wrażenie, że siedzę nie w multipleksie, tylko w konfesjonale.

 


Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga