niedziela, 14 grudnia 2025

Żuławski kontra epoka: historia filmu, którego nie wolno było dokończyć

"Na srebrnym globie" (1977/1988, Polska) Andrzeja Żuławskiego to nie jest film, który się po prostu ogląda. To film, z którym trzeba się zmierzyć - intelektualnie, emocjonalnie i kulturowo. I nawet po latach to zmaganie bywa męczące, frustrujące, momentami odpychające. Ale właśnie w tym tkwi jego siła i jego kontrowersyjność.

Ten film od początku był skazany na konflikt - władzą, z produkcyjną rzeczywistością PRL, ale też z samym widzem. Jego legenda bywa dziś większa niż sam seans, bo nie istnieje pełna kopia "Na srebrnym globie". To, co oglądamy, jest rekonstrukcją dzieła brutalnie przerwanego i dokończonego po latach w sposób bezprecedensowy. Żuławski nie udaje ciągłości. Braki w materiale wypełnia autorskim komentarzem zza kadru, który stał się integralną częścią filmu - świadectwem zniszczenia projektu, ale też gestem radykalnej szczerości wobec widza. To kino, które samo przyznaje się do własnej rany.

Formalnie i narracyjnie to SF zupełnie inne niż to, do którego przyzwyczaiła nas zachodnia fantastyka. Tu nie chodzi o technologię ani przyszłość rozumianą dosłownie. To mitologiczne science fiction, opowieść o narodzinach religii, władzy, przemocy i mechanizmów podporządkowania. Surowe plenery, obrzędy, cielesność, krzyk - wszystko to bardziej przypomina antyczny epos niż klasyczne kino gatunkowe.

Dla młodego widza ten film jest dziś wyjątkowo trudny. Po pierwsze - estetycznie. Ekspresja aktorska, długie monologi, brak narracyjnych drogowskazów i tempo kompletnie rozmijają się z nawykami odbiorców wychowanych na serialach i skrótowym montażu. Po drugie - historycznie. Bez świadomości realiów lat 70. i 80., bez wiedzy o cenzurze i o pozycji Żuławskiego, sens komentarza reżysera i samej formy filmu może pozostać nieczytelny. "Na srebrnym globie" nie jest dziełem samowystarczalnym — ono wymaga kontekstu, cierpliwości i gotowości na dezorientację.

W szerszym pejzażu polskiego kina SF lat 70 i 80. film Żuławskiego jawi się jednak jako punkt graniczny -  dzieło, które wyznaczyło horyzont ambicji. W tej dekadzie polska fantastyka naukowa rozkwitła jako kino metaforyczne i polityczne: "Wojna światów – następne stulecie" (1981) i "O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji" (1985) Piotra Szulkina, później "Ga, Ga. Chwała bohaterom" (1986), próbowały opisywać rzeczywistość schyłkowego PRL-u językiem groteski, absurdu i dystopii. Było w tym więcej ironii, więcej komunikatywności, czasem nawet czarnego humoru.

Żuławski poszedł w przeciwną stronę. Zamiast alegorii -  mit. Zamiast groteski -  patos. Zamiast dystansu — totalne zanurzenie. Na tle kina Szulkina "Na srebrnym globie" jest bardziej radykalne, mniej przystępne, ale też ambitniejsze w skali. To nie satyra na system, lecz próba opisania mechanizmów władzy jako czegoś uniwersalnego, powracającego w każdej epoce.

 "Na srebrnym globie" pozostaje filmem niedokończonym, momentami irytującym i hermetycznym. Ale jest też jednym z najuczciwszych świadectw tego, czym mogło być polskie kino science fiction, gdy pozwolono mu myśleć bez kalkulacji. Dziś to już nie tylko dzieło artystyczne, lecz także dokument przemocy systemu wobec twórcy i zapis ambicji większej niż realia epoki.

To kino, które się nie starzeje w sposób "przyjemny". Ono raczej twardnieje, staje się trudniejsze, mniej oczywiste. I może właśnie dlatego wciąż jest potrzebne — nawet jeśli nie każdy chce przez ten srebrny glob przechodzić do końca.


 

Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga