sobota, 19 lipca 2025

Skarb narodów - nieudolne naśladownictwo kina nowej przygody

Lubię kino nowej przygody – to żadna tajemnica dla czytelników Horrorowiska. Pisałem o tym, recenzując choćby Poszukiwaczy zaginionej arki, gdzie przygoda, historia i mit łączą się w jedną emocjonującą całość. Dla takich filmów powstało określenie „kino nowej przygody”: pełne zagadek, podróży i archeologicznych sekretów, z bohaterem, który równie sprawnie posługuje się mapą co pięścią. Dlatego sięgnąłem po "Skarb narodów” (National Treasure, USA 2004, reż. Jon Turteltaub) – bo to jeden z najbardziej jawnych spadkobierców tamtego stylu. Przynajmniej na papierze.

Fabuła wygląda jak gotowy szkic do gry przygodowej: Benjamin Franklin Gates (Nicolas Cage)– potomek patriotyczno-poszukiwawczej dynastii – próbuje odnaleźć legendarny skarb templariuszy, ukryty przez ojców założycieli USA. Tropem są sekrety zakodowane w Deklaracji Niepodległości, znaki masońskie i ukryte wiadomości. Po drodze zdrada, pościgi, szyfry, schowki i muzealne artefakty. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że w głównej roli mamy Nicolasa Cage’a.

Nie mam nic do Cage’a jako aktora – w Twierdzy był znakomity, a w Zostawić Las Vegas zasłużenie dostał Oscara. Ale w tej roli wypada blado. Brakuje mu tego, co Harrison Ford miał w małym palcu: luzu, charyzmy, zawadiackiego błysku w oku. Cage gra z zaciśniętymi zębami, trochę jakby nie do końca rozumiał, czy to jeszcze film familijny, czy już thriller polityczny.

A film sam nie zawsze wie, czym chce być. Z jednej strony – pełna rozmachu muzyka Trevora Rabina, przypominająca klasyczne partytury Williamsa, szybki montaż, ładne plenery. Z drugiej – sporo dłużyzn, dialogi zbyt serio i bohaterowie, którzy mają więcej ekspozycji niż charakteru. Sean Bean gra tutaj typowego przeciwnika – przewidywalnego, ale kompetentnego. Diane Kruger jako partnerka Gatesa wypada dobrze, choć jej postać zasługuje na więcej niż tylko bycie "tą drugą z mapą”.

Reżyser Jon Turteltaub robi wszystko, żeby przypomnieć o złotej erze kina przygodowego, ale brakuje tu serca i odwagi, które miały filmy z lat 80. "Skarb narodów” to dobrze nakręcone widowisko, z dobrą obsadą, ale bardziej bezpieczne niż porywające. Nie ma tu tej iskry szaleństwa, która sprawiała, że Indianę Jonesa oglądała się z wypiekami na twarzy nawet po raz dziesiąty.

Ale trzeba też powiedzieć jasno: to film zrobiony sprawnie, z szacunkiem dla klasyki, bez przesadnego efekciarstwa, bez brutalności i bez ironicznego dystansu, który tak często psuje dzisiejsze kino przygodowe. I jako taki – broni się. Szczególnie dla widza, który ma już dość superbohaterów i apokalips.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własną odpowiedzialność. Ja za to nie odpowiadam. Ale jeżeli zamierzasz kogoś obrażać idź gdzieś indziej !