W latach 90. kino science fiction miało jeszcze jaja. Robiono filmy odważne, widowiskowe, niebojące się przesady — ale też często z ukrytą ironią, która z wiekiem staje się coraz bardziej czytelna. Żołnierze kosmosu (Starship Troopers, USA, 1997), reż. Paul Verhoeven, to właśnie taki przypadek. Film, który kiedyś oglądałem z wypiekami na twarzy — jak przystało na miłośnika bohaterskich historii z VHS-ów — dziś działa na mnie inaczej. Bawi, ale też wzrusza sentymentem. I uświadamia, jak sprytnie można zakpić z wojennej propagandy, używając jej najskuteczniejszych narzędzi.
Fabuła? Prosta jak instrukcja obsługi granatu: Ziemia to przyszłościowa utopia-militaria, a ludzkość toczy totalną wojnę z gigantycznymi owadami z planety Klendathu. W centrum: młody żołnierz Johnny Rico (grany przez wiecznie napiętego Caspera Van Diena), który wspina się po szczeblach wojennej kariery, tracąc przyjaciół, złudzenia i... trochę twarzy.
Kiedyś widziałem w tym kinie heroizm — dziś widzę satyrę. I dobrze. Verhoeven wiedział, co robi.
Paul Verhoeven – reżyser, który nie ufał swoim widzom… więc krzyczał, strzelał i pokazywał gołe tyłki
Holender Verhoeven to postać wyjątkowa. Zanim nakręcił Żołnierzy kosmosu, dał nam m.in. genialnego RoboCopa (1987) — brutalną opowieść o cyborgu-policjancie, która była właściwie przypowieścią o korporacyjnym faszyzmie. Potem był Pamięć absolutna (1990), gdzie Arnold Schwarzenegger odwiedzał Marsa w stylu graniczącym z groteską, oraz Nagi instynkt (1992), który rozsławił Sharon Stone, ale też umocnił reputację Verhoevena jako reżysera, który uwielbia grać na granicy kiczu, perwersji i błyskotliwej krytyki społecznej.
W Starship Troopers wyraźnie mruga do nas okiem. Pod przykrywką widowiska w stylu "amerykański orzeł kontra robal” dostajemy modelową parodię kina wojennego. Nawiązania do estetyki nazistowskiej propagandy (stroje, scenografia, "reklamy” z udziałem dzieci z karabinami) są zamierzone i nieprzypadkowe. Verhoeven, który przeżył dzieciństwo w okupowanej Holandii, wie doskonale, jak wygląda manipulacja obrazem i hasłem. Tu nie chodzi o patriotyzm, tylko o ślepe posłuszeństwo.
Muzyka, robale i inne detale
Muzyka Basila Poledourisa, z którym Verhoeven współpracował też przy RoboCopie, pompuje patos do granic możliwości – i o to chodzi. Każdy werbel to ironiczny komentarz. Efekty specjalne, jak na koniec lat 90., wciąż robią wrażenie – CGI owady są dziś może trochę archaiczne, ale ich design i "masowość” nadal potrafią zaniepokoić.
Po latach Żołnierze kosmosu ogląda się jak pomnik minionej epoki – nie tylko filmowej, ale i kulturowej. Dziś, gdy wszystko musi być "prawdziwe”, "zrównoważone”, "mądre i inkluzywne”, ten film przypomina, że czasem najlepszą krytykę systemu można zrobić przy pomocy totalnej przesady. To SF w mundurze z plastiku, ale z mózgiem pod hełmem. I sercem — przynajmniej dla tych z nas, którzy dorastali z pilotem od VHS i marzeniami o bohaterskich misjach na odległych planetach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własną odpowiedzialność. Ja za to nie odpowiadam. Ale jeżeli zamierzasz kogoś obrażać idź gdzieś indziej !