W poniedziałek wybrałem się do warszawskiej Kinoteki, miejsca, które jak mało które w tym mieście (poza Iluzjonem) oddycha kinem w starym, dobrym stylu. I co? Zasiadłem w fotelu, zgasły światła, a na ekranie pojawił się "Koszmar z ulicy Wiązów" – ten pierwszy, klasyczny, z 1984 roku, w reżyserii Wesa Cravena. I powiem wam jedno: to jest film, który się nie starzeje!
Już od pierwszych minut czuć, że Craven wiedział, co robi. Ta historia o Freddym Kruegerze, spalonym mordercy w czerwono-zielonym swetrze i z rękawicą, która tnie jak brzytwa, to nie jest zwykły slasher. To coś więcej – senny koszmar, który wciąga jak bagno.
Te sceny, gdzie granica między jawą a snem się zaciera, a dzieciaki z Elm Street padają jak muchy, bo nie mogą się obudzić – majstersztyk. W Kinotece, na dużym ekranie, te ujęcia z mgłą, te cienie, dźwięk – to wszystko działa na wyobraźnie zdecydowanie bardziej niż w domu przed telewizorem. Człowiek siedzi i czuje, że coś mu chodzi po plecach, a przecież wie, co się zaraz stanie.Freddy, w wykonaniu Roberta Englunda, to jest klasa sama w sobie. Ten jego rechot, te teksty rzucane z taką nonszalancją, jakby mordowanie nastolatków było dla niego jak poranna kawa – nie da się tego podrobić. I ta scena w wannie, z rękawicą wynurzającą się z wody – w 2025 roku, w dobie CGI i jumpscare’ów na każdym kroku, to wciąż robi robotę, bo jest proste, ale cholernie skuteczne.
No i Heather Langenkamp jako Nancy – dziewczyna, która nie tylko krzyczy, ale i myśli. To nie jest typowa "final girl", co tylko ucieka i czeka na ratunek. Ona walczy, kombinuje, stawia pułapki. W Kinotece, gdzie dźwięk dudni w starych murach, jej krzyk brzmi jak manifest – że z Freddym można się bić, nawet jeśli to walka na jego zasadach. A propos obsady – wiecie, że to tu debiutował Johnny Depp? Tak, ten Johnny Depp, jeszcze jako dzieciak z bujną czupryną, zanim stał się kapitanem Sparrowem. Jego scena z łóżkiem, które go pożera, to jeden z tych momentów, co zapadają w pamięć na lata.
Wady? Jasne, można się przyczepić, że niektóre efekty trącą myszką, że fryzury i ciuchy krzyczą "lata 80.", ale to przecież część uroku. To nie jest film, który udaje, że jest czymś innym niż jest – to rasowy horror z epoki VHS, z sercem i pazurem. W warszawskiej Kinotece, gdzie czuć ducha tamtych czasów, smakuje jak znaleziony na strychu skarb.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz