"Dzień zero” (Zero Day USA 2025), nowy miniserial Netflix, to political fiction z Robertem De Niro w roli głównej. Jako fan gatunku, oczekuję od takich produkcji nie tylko intrygi, ale i głębokiego spojrzenia na mechanizmy władzy i moralne dylematy. Czy serial spełnia te oczekiwania? Częściowo... ale robi dobre wrażenie!
Akcja rzuca nas w USA sparaliżowane cyberatakiem. Systemy komputerowe padają, kraj tonie w chaosie, a były prezydent George Mullen (Robert de Niro) zostaje powołany, by znaleźć sprawców. Blackout, panika w Nowym Jorku i polityczne przepychanki budują napięcie od pierwszych minut. Sześć odcinków trzyma tempo, choć chwilami fabuła traci rytm. Serial stawia pytanie: co by było, gdyby technologia zawiodła? To klasyczny motyw political fiction, ale "Dzień zero” nie zawsze potrafi go pogłębić, popadając w schematy.
Mullen to człowiek z zasadami, ale i z przeszłością. Robert de Niro wnosi charyzmę, choć czasem gra schematycznie. Niestety, świetna obsada drugoplanowa – Jesse Plemons, Lizzy Caplan, Dan Stevens – jest niedostatecznie wykorzystana, co osłabia dynamikę konfliktów. Serial pokazuje współczesne lęki: polaryzację, teorie spiskowe, cynizm polityczny. Robi to nieźle, szczególnie w scenach paniki społecznej czy manipulacji medialnych, ale zbyt często upraszcza narrację, oferując czarno-białe spojrzenie i naiwne rozwiązania. Brakuje mu bezwzględności "House of Cards".
"Dzień zero” to solidny thriller polityczny, który dobrze bawi, ale nie zostaje w głowie na długo. Dla fanów political fiction to pozycja warta sprawdzenia, choć nie dorównuje gatunkowym tuzom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz