Są autorzy, którzy potrafią pisać o zbrodni tak, że za każdym razem czujesz brud pod paznokciami i lepki strach w gardle. Przemysław Piotrowski od lat należy do tej ligi. Pisałem już na Horrorowisko o jego cyklu z Igorem Brudnym – mrocznym, pełnym przemocy i demaskującym to, co w człowieku najgorsze. Ale "Bagno” (Czarna owca 2022) to zupełnie inny kaliber. Tutaj brud jest systemowy.
Piotrowski bierze na warsztat współczesną Polskę i rysuje obraz, w którym zło nie kryje się w odległych, fikcyjnych zakamarkach, ale w gazetowych nagłówkach i politycznych kuluarach.
Festiwal Najlepsze z Najgorszych przyniósł w ostatnich dniach film "Barbarzyńska nimfomanka w piekle dinozaurów" (A Nymphoid Barbarian in Dinosaur Hell USA 1990) – film, który zawiera wszystkie składniki złego kina, ale w sposób tak przesadzony, że aż momentami fascynujący. To produkcja Bretta Pipera, słynącego z filmów z minimalnym budżetem, lateksowymi potworami, gumowymi gadami i fabułą, która logicznie kuleje od początku.
Czwarta część serii Obecność wieńczy sagę Warrenów w sposób satysfakcjonujący, nawet jeśli niepozbawiony wad. Akcja przenosi nas do lat 80., gdzie Ed i Lorraine Warrenowie (Patrick Wilson i Vera Farmiga) zajmują się sprawą rodziny Smurl – jednym z najbardziej głośnych przypadków nawiedzeń w historii ich działalności. Fabuła łączy dramatyczne losy zwyczajnych ludzi z osobistymi zmaganiami samych badaczy, co dodaje filmowi emocjonalnego ciężaru.
Są takie seriale, które zaczynają się obietnicą mocnego doświadczenia – gęsta atmosfera, fabuła pełna niedopowiedzeń, bohaterowie z krwi i kości. "Czarne stokrotki, nowość Canal+, właśnie tak startują. Wracają wspomnienia najlepszych polskich thrillerów: zaginięcia dzieci, powrót do rodzinnego miasta, którego mroczne sekrety nagle wychodzą na powierzchnię.
Wałbrzych filmowany jest tu tak, że można go oglądać z zapartym tchem – ponure pejzaże, kontrasty światła i cienia, wszystko wyciąga z tej przestrzeni klimat niemal gotyckiego horroru. Muzyka też robi swoje: subtelna, niepokojąca, dokładnie tam, gdzie trzeba.
Nie da się ukryć – przełom lat 90. i 2000 to złote czasy filmowych thrillerów, gdzie klasyczna intryga policyjna spotykała się z psychologią i nieustanną grą między ścigającym a ściganym. W sieci pająka (Along Came a Spider, USA, Kanada, Niemcy 2001) Gary’ego Fledera idealnie wpisuje się w tę konwencję, a jednocześnie oferuje widzowi coś więcej niż kolejną historię o porwaniu dziecka.
Film otwiera dramatyczny wypadek, w wyniku którego detektyw i psycholog Alex Cross (Morgan Freeman) wycofuje się ze służby. Spokój nie trwa jednak długo – zostaje wciągnięty w śledztwo po porwaniu córki senatora. Wkrótce okazuje się, że porywacz (Michael Wincott) nie jest zwykłym kryminalistą, lecz inteligentnym manipulatorem, który igra nie tylko z policją, ale i mediami.
Niektóre filmy wyglądają jak eksperyment, który nigdy nie powinien się udać. A jednak. Cube (Kanada 1997) to przykład, że nie potrzeba ani wielkich nazwisk, ani rozbuchanego budżetu, by stworzyć coś, co wbija w fotel i na długo zostaje w głowie. Ten kanadyjski thriller science fiction, debiut reżyserski Vincenzo Natale, to klaustrofobiczna układanka, która działa jak najstraszniejszy sen — logiczny tylko z pozoru, a w istocie przerażająco absurdalny.
Film zaczyna się natychmiast, bez wstępu. Grupa zupełnie obcych sobie ludzi budzi się w labiryncie sześciennych komnat — identycznych, zimnych, metalicznych.
Czytanie "Wzgórza psów" Jakuba Żulczyka (Świat Książki 2025) po obejrzeniu serialu to doświadczenie osobliwe. Z jednej strony zna się już bieg zdarzeń, czuje się, że wie się, kto co zrobił i jak to się skończy. Z drugiej — to właśnie ten dystans pozwala w pełni zobaczyć, jak bardzo Żulczyk jest pisarzem języka, a nie fabuły. I chyba dlatego tę książkę czytałem długo, niemal od maja — nie z braku zainteresowania, ale z potrzeby zanurzenia się w niej na własnych warunkach, z pominięciem rytmu narzuconego przez ekranizację.
Serial, choć klimatyczny i dobrze zagrany, działa skrótem — pokazuje zbrodnię i jej konsekwencje, ale nie pozwala długo pobyć w środku tej dusznej, gnijącej atmosfery prowincjonalnego miasteczka. Żulczyk daje to z nawiązką.
Są takie seanse w warszawskim Iluzjonie, które dają więcej pytań niż satysfakcji. Kilka dni temu zobaczyłem Heavy Metal – animowaną antologię (USA, Kanada 1981), reklamowaną swego czasu jako "przełomowy film dla dorosłych”. I muszę przyznać: zamiast wielkich emocji miałem raczej mieszane uczucia.
Film składa się z kilku luźno powiązanych nowelek, których spoiwem jest zielona kula Lok-Nar – symbol wszechobecnego zła. W teorii miała to być podróż przez różne światy science fiction i fantasy, z elementami erotyki, przemocy i czarnego humoru. W praktyce: wyszła trochę chaotyczna składanka, w której narracja szybko się rozmywa. Głównym producentem i inicjatorem projektu był Ivan Reitman (Pogromcy duchów).
Są seriale, które z biegiem czasu tracą siłę rażenia, a są takie, które z odcinka na odcinek dokładają kolejne cegiełki do piekielnej układanki. "Egzorcysta" w drugim sezonie (The Exorcist season 2) zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Atmosfera grozy, która była największą siłą pierwszej serii, tutaj nie słabnie!
Historia przenosi nas w świat, w którym siły zła nie ograniczają się już do opętanych jednostek. Teraz stawką jest sam Watykan – centrum Kościoła, którego mury zaczynają pękać pod naporem demonów. Egzorcyści są eliminowani, a duchowni zmagają się nie tylko z własnymi wątpliwościami, ale przede wszystkim z przeciwnikiem, którego metody są bezlitosne i podstępne. Dwaj główni bohaterowie – ojciec Tomas Ortega (Alfonso Herrera) i ojciec Marcus Keane (Ben Daniels) – stają w obliczu największego wyzwania w swoim życiu. To już nie walka o jedną duszę, ale o przyszłość całej wspólnoty.
Scenariusz drugiego sezonu robi wrażenie – twórcy nie bali się postawić pytań o to, czym tak naprawdę jest zło, gdzie zaczyna się granica ludzkiej wiary i ile można poświęcić w imię ratowania innych. Nie ma tu miejsca na "straszenie dla straszenia” – napięcie budowane jest konsekwentnie, a fabuła zaskakuje wielokrotnie. To nie tylko horror, ale też pełnokrwisty thriller psychologiczny.
Warto przypomnieć, że serial Egzorcysta nie jest prostą adaptacją kultowego filmu Williama Friedkina z 1973 roku, lecz inspirowany jest książką Egzorcysta autorstwa Williama Petera Blatty’ego (1971). To właśnie z powieści wyrasta klimat tej produkcji – mroczny, egzystencjalny, zadziwiająco współczesny mimo upływu lat.
Na szczególną uwagę zasługuje obsada. Alfonso Herrera i Ben Daniels tworzą znakomity duet – ich relacja jest pełna napięć, ale i cichego zrozumienia. W rolach drugoplanowych świetnie wypadają John Cho oraz Zuleikha Robinson, dodając opowieści nowych odcieni. Za sterami produkcji stoją Jeremy Slater (twórca serialu) i Sean Crouch (showrunner drugiego sezonu), którzy potrafią wpleść w historię elementy klasycznego horroru i jednocześnie nadać jej współczesny rys.
Dla mnie Egzorcysta to pozycja obowiązkowa wśród seriali grozy. Pisałem już o wielu filmach o egzorcyzmach – od klasyków po mniej znane produkcje – i muszę przyznać, że mało która produkcja telewizyjna tak dobrze oddaje duszny, pełen grozy klimat starcia z niewidzialnym wrogiem. W drugim sezonie atmosfera nie tylko nie słabnie – ona wręcz przytłacza, jakby sama była jednym z bohaterów.
Jeśli ktoś szuka mocnych wrażeń, inteligentnie napisanej fabuły i grozy, która nie znika z głowy jeszcze długo po seansie – Egzorcysta (sezon 2) jest dokładnie tym, czego trzeba. To serial, który nie tylko rozwija uniwersum jednego z najważniejszych horrorów w historii, ale też udowadnia, że opowieść o walce dobra ze złem wciąż może być opowiedziana świeżo i przejmująco.
Oszukać przeznaczenie – więzy krwi (Final Destination: Bloodlines USA, Kanada 2025) to dla mnie trochę jak spotkanie po latach z dawnym znajomym, z którym kiedyś przeżyło się coś niezwykłego… a teraz okazuje się, że już kompletnie nie macie o czym rozmawiać.
Byłem fanem pierwszych dwóch części. Pierwsza – świeża, pomysłowa, z kapitalnym otwarciem w samolocie – wciągnęła mnie w ten świat przewrotnej gry z losem. Druga – jeszcze mocniejsza w scenach śmierci, z kultowym karambolem na autostradzie, do dziś robiącym wrażenie.
Oglądając po raz pierwszy Pianistę (The Pianist Francja/Niemcy/Wielka Brytania/Polska 2002), miałem wrażenie, że nadrabiam nie tylko filmowe zaległości, ale wręcz pewien kulturowy obowiązek. Nie wiem, czemu tak długo zwlekałem — może dlatego, że gdzieś z tyłu głowy zawsze mam dystans do "filmów obowiązkowych”, takich, o których wszyscy mówią, że trzeba je zobaczyć. A tu nagle — uderzenie prosto w serce.
To nie jest tylko opowieść o przetrwaniu w okupowanej Warszawie. To portret człowieka, który traci wszystko, a mimo to trzyma się życia z niemal irracjonalnym uporem. Władysław Szpilman istniał naprawdę — był wybitnym pianistą i kompozytorem, autorem m.in. słynnej piosenki "Czerwony autobus”.
Zdarzają się filmy, które nie są złe — są po prostu… niepotrzebne. Nie otwieraj: Cellar Door (2024, USA) to właśnie taki przypadek. Horror, który przez cały seans próbuje wmówić widzowi, że ma coś do powiedzenia, podczas gdy jego jedyną ambicją wydaje się być odklepanie klisz z katalogu "straszymy po kosztach”.
Para młodych ludzi, po osobistej tragedii, przeprowadza się do przestronnego domu pod miastem. Nowi właściciele dostają "dom marzeń”, ale z jednym dziwnym warunkiem — piwnica musi pozostać zamknięta. W miarę jak para próbuje poukładać życie na nowo, na powierzchnię wychodzą sekrety, napięcia i wydarzenia, które wystawiają ich relację oraz moralne wybory na próbę.
Były czasy, kiedy kino akcji miało swój kodeks: bohater musiał być twardy, zły musiał być bardzo zły, a eksplozje – prawdziwe. Liberator z 1992 roku trzymał się tej zasady. Zaskoczył – Steven Seagal jako były komandos i kucharz na pokładzie przejętego przez terrorystów pancernika? Brzmiało absurdalnie, ale działało. Miało klimat, tempo, złoczyńców z charyzmą (Tommy Lee Jones!) i duszny, klaustrofobiczny setting, który podkręcał napięcie.
A potem nadszedł Liberator 2 (Under Siege 2: Dark Territory USA 1995). I wszystko się wykoleiło. Dosłownie – bo tym razem akcja dzieje się w pociągu.
To nie jest film, który się po prostu ogląda. To się cytuje, to się wyczuwa, to się ma w DNA, jeśli wychowałeś się na dialogach z „Misia” i żyłeś choć chwilę w cieniu milicyjnego pałowania "w obronie socjalizmu”. I nawet jeśli nie – „Rozmowy kontrolowane” (Polska 1991) uczynią z Ciebie konwertytę.
Wyreżyserowany przez Sylwestra Chęcińskiego, ale według scenariusza Stanisława Tyma, film to nie tyle kontynuacja "Misia”, co późna zemsta Barei zza światów. Zrobiona w czasie, kiedy jeszcze nie wolno było się śmiać z PRL na całego, ale już trochę można było – zwłaszcza przez zęby.
Akcja toczy się w grudniu 1981 roku, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Bohater, Ryszard Ochódzki (znów genialny Stanisław Tym), dyrektor klubu sportowego "Tęcza”, zostaje wciągnięty w polityczno-absurdalną grę prowadzoną przez służby specjalne PRL. Ma rozpracować "wrogie elementy”, ale sam staje się ofiarą machinacji – i ostatecznie zostaje legendą, choć nikt go o to nie prosił.
Film miesza prawdziwą grozę tamtych dni z komediową groteską, w której żaden telefon nie jest prywatny, każde słowo "jest nagrywane”, a rozmowy, oczywiście, są kontrolowane.
Trudno zapomnieć sceny takie jak ta, gdy czołg przejeżdża przez kiosk Ruchu, albo gdy Ochódzki ukrywa się w damskim przebraniu. Tym gra z wyczuciem – niby parodiuje, a jednak przemyca w tym coś więcej: smutek PRL, który wymagał śmiechu, żeby dało się żyć. Jego Ochódzki to postać i śmieszna, i tragiczna – produkt systemu, który sam zaczyna rozgryzać. Choć zawsze za późno.
Świetne role drugoplanowe – Alina Janowska , Irena Kwiatkowska, Jerzy Turek, Marian Opania, jako generał Zambik – dodają smaku. Muzyka Włodzimierza Korcza nie stara się błyszczeć, ale czuwa w tle jak SB-ek, tworząc klimat zimowego stanu wojennego. Zdjęcia Jerzego Stawickiego są surowe, zimne, bez nostalgii – tak jak być powinny.
"Rozmowy kontrolowane” to film śmieszny… ale nie do końca. To śmiech, który coś mówi. To Bareja po przejściach. Gorzki. Tym, który wie, że już nic nie będzie takie jak kiedyś, więc śmieje się na zapas. 📌 Dla kogo?
Dla fanów "Misia”, dla tych, którzy chcą zrozumieć absurd PRL bez czytania podręczników. Dla miłośników kina, które udaje lekkość, a przemyca ciężar. Dla tych, którzy potrafią się śmiać z rzeczy naprawdę tragicznych – bo tylko wtedy to śmiech ma sens.
Obraz dramatyczny, spokojny w wymowie, a zarazem realistyczny w ukazaniu zaciętych walk początkowego etapu Powstania Warszawskiego. Film "Dzień czwarty” (Polska 1984) w reżyserii Ludmiły Niedbalskiej to paradokumentalna opowieść o czterech pierwszych dniach Powstania, widziana oczami Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i jego towarzyszy broni
Steven Seagal nie gra – Steven Seagal jest. W Liberatorze (Under Siege, USA 1992), bez wątpienia najlepszym filmie w jego dorobku, wciela się w Caseya Rybacka – skromnego kucharza na pokładzie słynnego pancernika USS Missouri. Tylko że nie takiego zwykłego kucharza…
Tytuł Liberator to wymysł polskich dystrybutorów, a w oryginale film nosi tytuł Under Siege. I tu warto się zatrzymać: wbrew opisom z tylnych okładek VHS, USS Missouri to nie był krążownik, lecz pancernik typu Iowa, jeden z najpotężniejszych okrętów wojennych w historii US Navy. To właśnie na jego pokładzie podpisano akt kapitulacji Japonii w 1945 roku.
Są filmy, które nie starzeją się dlatego, że nie próbowały być mądrzejsze, niż były. Broken Arrow to dokładnie ten przypadek. Zrealizowany w 1996 roku, wyreżyserowany przez Johna Woo (tego samego, który później zrobił Mission: Impossible II i wcześniej – niezapomniane hongkońskie strzelanki z Chow Yun-Fatem), film to czysta, pulsująca adrenalina. Nikt nie próbował tu udawać, że chodzi o cokolwiek więcej niż: wybuchy, samoloty, broń jądrową, helikoptery i faceta, który mówi rzeczy w stylu „nie mogę uwierzyć, że zabrałeś mi bombę!”
O czym jest ten film? Czyli fabuła w stylu „złapał Kozak Tatarzyna”
Na "Jurassic World: Odrodzenie” (Jurassic World: Rebirth USA 2025) poszedłem z 11-letnią córką, co okazało się strzałem w dziesiątkę – nie tylko dlatego, że film idealnie trafia w gust młodszej widowni, ale również dlatego, że z mojego punktu widzenia... coraz trudniej oglądać tę franczyzę inaczej niż przez pryzmat kina rodzinnego. A jeszcze trudniej – w polskim dubbingu.
Nowa odsłona kultowej serii, która kiedyś była brutalnym parkiem rozrywki dla dorosłych, dziś przypomina raczej edukacyjną przejażdżkę z nutą przygody i bardzo ograniczoną liczbą ofiar. Kiedyś kamera nie odwracała wzroku, gdy raptor rozszarpywał najemnika. Teraz – co najwyżej usłyszymy krzyk i zobaczymy pióro fruwające w powietrzu.
Nie wiem, ile razy widziałem Terminatora 2 (Terminator 2: Judgment Day Francja, USA 1991) Dziesięć? Dwadzieścia? Za każdym razem mam to samo uczucie: jakby ktoś wcisnął wszystkie moje ulubione przyciski naraz – kino akcji, science fiction, ponura przyszłość, Arnold, dzieciak z lat 90. i... pytanie, które z wiekiem robi się coraz bardziej niewygodne: czy to możliwe, że tak właśnie zginiemy?
James Cameron, reżyser nie tylko z wizją, ale i z obsesją technologii (kto pamięta Głębię, ten wie), w kontynuacji swojego przeboju z 1984 roku stworzył film, który na ponad 30 lat zdefiniował wyobrażenie o apokalipsie maszyn. Nie był pierwszy – wcześniej był przecież Colossus: The Forbin Project (1970) czy WarGames (1983) – ale nikt nie opowiedział tej historii z takim rozmachem, nerwem i sercem.
Niektóre filmy katastroficzne próbują przemycić coś więcej niż tylko wybuchy i spadające wieżowce. Inne nie próbują niczego — i właśnie z tym mamy do czynienia w przypadku „Dnia ostatecznego” (Survivre Belgia, Francja 2024) Produkcji, która ani nie trzyma się kupy, ani nie daje satysfakcji z oglądania, ani nie jest odpowiednia dla młodszych widzów. A mogła być.
Julia (Émilie Dequenne), lekarz, i Tom (Andreas Pietschmann), oceanograf, wypływają jachtem z dziećmi, by świętować urodziny syna. Gwałtowna burza przerywa sielankę.