czwartek, 22 stycznia 2009

"Absyntowe przyjęcie"

Po długim oczekiwaniu wreszcie nowe opowiadanie Pat. Inne opowiadania Patrycji możecie przeczytać tutaj (Zmora), tutaj (Mroczny świt), tutaj (Sekcja "Z") i tutaj (We mgle).


To tam - kiwnął głową w kierunku wybujałych szczytów cmentarnych topoli.

Obróciłam się do tyłu ignorując komunikat.

Wielka przestrzeń dzieliła trzy światy. Odrębne porządki, które nie mogły żyć ze sobą, ale podstawą ich zasadności istnienia była świadoma obecność każdego z nich. Za plecami osiedle monstrualnych betonowych kolosów. Pośrodku rozłożysty kompleks nowo powstałej Akademii Medycznej, a tuż za nim oderwana od metropolitarnego krajobrazu i charakteru przestrzeń cmentarza. Jedyny punkt, w którym ocalały kolonie drzew.

***

Cholernie zielony ten dzień, a przy tym chłodny.

Zimno, zimno, jak zimno... mimo majowej rozbuchanej na wszystkie strony wiosny. Soczystej. Szkoda takiego dnia, szkoda takiego wieczoru na siedzenie w domu. Szukałam też natchnienia dla swojej pracy. Ruszyliśmy, więc z butelką zielonkawego praskiego absyntu zamkniętego w grubej owalnej butelce wespół z jakimś karaluchowatym stworem, zatopionym zapewne dla dodania smaku i czaru towarzyszącemu spożyciu alkoholu. Czy może zupełnie nie wiadomo, po co...

Żadne z nas nie miało pomysłu na ten absynt.

Poza tym, że trzeba było go wypić. Lokalna nekropolia nie była przygotowana do biesiadowania na jej terenie, bo przecież to nie ta kultura oraz inna tradycja.

Zaledwie po dwudziestu minutach spaceru znaleźliśmy się na wysypanej piaskiem ścieżce i nie chcieliśmy już wracać. Żelazna furta była przyzwoicie nienaoliwiona i skrzypiała jak trzeba. To ładny, romantyczny cmentarz. Ciągnące się połacie grobów, porośnięte bardziej lub mniej zadbaną roślinnością, mnóstwo drzew i krzewów. Żadnych nowinek mody funeralnej, chyba nawet ściany z urnami. Stara szkoła.

***

Myślałam sobie o tym, że lepiej, aby nikt nas tu nie przyłapał, choć przecież nie planowaliśmy robić nic złego. W ogóle nie było żadnego planu. Ot, chęć posłuchania skrzypień i szmerów tego dziwnego miejsca zaludnionego w sposób niesłychany, zaludnionego można powiedzieć - inaczej. To głupie, że ludzie tak bardzo obawiają się obecności innych ludzi, a jaka to różnica oprócz tej, że ci leżący pod ziemią już nic nie mówią? A może po prostu mówią cały czas, ale w niezrozumiałym dla nas języku. Pocieszające i przerażające jest to, że każdy z nas prędzej czy później pozna tajniki tej martwej mowy.

Szliśmy zobaczyć „dziwny grób”. Dla ścisłości – on już widział. Jakaś stara mogiła. Dlaczego dziwna? Pewnie chciał mnie nieco wystraszyć, może wrzucić odrobinę pikanterii do mdłej nudy, jaka zaczęła powoli się sączyć w nasz romans. Mój kochanek oczekiwał, aby cały czas działo się coś wyjątkowego i ekscytującego. Ja zresztą też. Bo każda zawieszona godzina bez tego dziania się była egzekucją naszej wspólnotowości. I tak sobie szliśmy lekko już odurzeni mocnym zawiesistym trunkiem, wyrzucając urwane zdania, które bywały momentami zabawne, ale nie wnosiły nic nowego, nie starały się nas pchnąć do przodu. Ot, kręciliśmy się po ciasnej szachownicy skacząc raz na jasne, a raz na ciemne pole.

Ale, po co się nad tym zastanawiać?- znów mówił coś do mnie, albo może odpowiadał na którąś z moich dysertacji. Tyle, że ja nie słuchałam ani jego, ani siebie. Chciałam już tylko zobaczyć ten dziwny grób, starą mogiłę z drewnianym krzyżem, pod którym ziemisty kurhan był zawsze porośnięty plątaniną zielonych pnączy, nigdy nieobumierających i nigdy niedziczejących. I podobno w tym miejscu ludzie mówili, że straszy. Parsknęłam głośnym śmiechem na myśl o tym. Z nudów można wszystko obrócić na naszą korzyść.

Dobrze, a więc dwoje dorosłych ludzi, przypadkowych kochanków na chwilę, z jakąś zakręconą potrzebą na dziwność, idzie w majową noc na cmentarz, aby sprawdzić czy prawdą jest to, co ludzie gadają. Dobre sobie. Głupie i rozpaczliwe. Albo zwyczajnie śmieszne. Mogliśmy wypić ten absynt u mnie albo u niego, mogliśmy darować sobie to całe przedstawienie.

Im bardziej kierowaliśmy się w głąb cmentarzyska tym więcej grobów było zniszczonych, zaniedbanych, umierających na starość i niepamięć. Ciemność oblepiła drzewa oraz kamień, i tylko pozostawione gdzie nie gdzie lampiony oświetlały w przyjemny sposób skrawki marmuru, lastrykowe postumenty lub zwykłe drewniane krzyże. Nocne cykady i ptaki prześcigały się w zawodach robienia hałasu, tego specyficznego harmidru łąki i lasów, który kojarzy się z nadchodzącą letnią porą, długimi wieczorami, chwilami odpoczynku, kiedy nie trzeba czymś się zajmować tylko dryfować w leniwym „nic”.

Wąskie cmentarne ścieżki prowadziły do ostatniej kwarty grobów rozłożonych pod zmurszałym murem. Dalej ciągnął się miejski lasek, więc ryzyko, że wzbudzimy swoją obecnością czyjeś zainteresowanie było znikome. Dla zabawy mój kochanek próbował mnie zainteresować swoją teorią na temat związku między kobietami, a alkoholem i następującym po jego spożyciu kacem. Nie chciało mi się tego słuchać. Chciałam tylko żeby był obok, dotykał mnie i napił się ze mną w tą piękną i zimną noc.

Nie chce mi się gadać, chce mi się pić i chcę już usiąść. Na łażenie też nie ma siły – westchnęłam.

Przystanęliśmy w połowie alejki. Grób nie miał w sobie nic nadzwyczajnego. Nie był nawet jakoś szczególnie stary, ani zabytkowy. Miał już swoje lata, ale na pewno nie było to jakieś przedwojenne grobiszcze. Kurhan zamknięty wokół pasem z ciemnego kamienia. Zwykły metalowy krzyż z dospawanymi w załamaniach ramion drutami w kształcie niebiańskich promieni. Tabliczkę pochowanego tam człowieka zatarł czas i zżarła rdza. Widać było tylko trzy litery: „old”.

Old – stary – zauważył mój kochanek.

Normalnie rewelacja i objawienie – zaśmiałam się. Wzruszył ramionami. Czepiasz się. Siadaj i dawaj butelkę – pociągnął mnie na ławkę, która zaskrzypiała nieprzyjaźnie pod ciężarem naszych ciał.

Piliśmy w ciszy, przy świetle księżyca. Spoglądałam na grób i wyobrażałam sobie coraz bardziej fantastyczne scenariusze: oto wychodzi z niego upiór jak gotyckiej powieści, obszarpany, brudny, z wyciągniętymi przed siebie ramionami. Albo inaczej....zaraz, zaraz...to będzie dobre...nagły trzask, chmura przysłania srebrny krążek na czarnym jak smoła niebie, lekko spowijające się kłęby mgły rozstępują się przed przygarbioną sylwetką wampira nawiedzającego miejsce własnego spoczynku. Teraz z bladą twarzą, nieznośnie karminowymi ustami oraz grymasem nienawiści spogląda w nokturalne niebo, doszukując się w jego nieskończoności przyczyn swojego potępienia...Hm, a może po prostu zwykły smutny duch zakochanej samobójczyni, który ukazuje się raz do roku w czasie wiosennego przesilenia, aby przestrzec rozpaczliwie zakochane dziewczyny przed miłością śmiertelników...

I co podoba się? - mój kochanek najwyraźniej nie podzielał mojej potrzeby kontemplacji chwili w całkowitej ciszy.

Tak, w sumie tak. Cieszę się, że tu przyszliśmy... właściwie to jest zwykły grób, ale właśnie jego prostota i brak przesadnej demoniczności i ta anonimowość martwego – kiwnęłam w kierunku zatartej tabliczki – sprawia, że mogę dorobić do tego miejsca każdą historię, jaka tylko przyjdzie mi do głowy – uśmiechnęłam się szeroko, pociągnęłam spory łyk absyntu i przytrzymałam cierpki alkohol przez chwilę w ustach. Jeszcze nie zdecydowałam się, ale byłam już już bliska znalezienia ostatecznego konceptu dla swojego nowego komiksu. Będzie stylowy, czarno-biały i straszny. Będzie jak najlepsze poematy E. A Poe i te dziwaczne grafiki Goi. Tak właśnie będzie.

Umieścisz mnie w tej historii? - zapytał się z lekko pijanym akcentem i podnieceniem.

Nie – zmarszczyłam czoło. Dla ciebie nie ma miejsca w tej historii, ale chcę mieć cię w zupełnie innej bajce – przeniosłam się na jego kolana i siedząc na wprost mojego kochanka, a tyłem do grobu – uśmiechałam się do setki zbereźnych fantazji,jakie przegalopowały mi przez głowę w formie komiksowych kadrów. Absynt atakował specyficznie. Nagle, ale nie taj jak zwykła wódka powalając delikwenta. Czułam się trzeźwa, a jednocześnie widziałam świat w jakimś surrealistycznym upojeniu, choć moje myśli stawały się, co raz bardziej krystalicznie czyste, jasne i połączone w logiczną całość. Przymknęłam oczy, a hałasy i szepty wieczoru wyraźnie wzmocniły swoje natężenie. W wirze szelestów, chrobotów, nieczęstych ptasich melodii dał się słyszeć dziwny skrzypiący odgłos, przytłumiony, ale wyraźny... Z gwałtownością zdradzającą upojenie alkoholowe odepchnęłam ręce kochanka i przyjrzałam się uważnie naszemu „towarzyszowi”, którego nazwaliśmy „Older”. Dotknęłam stopą krawędzi grobu i nachyliłam się nad pnączami porastających jego wnętrze roślin. Dziwne to jakieś draństwo – potarłam listowie w palcach – nie widziałam czegoś takiego, najpierw wyglądały na jakieś aksamitki czy co, a teraz nie wiem... - mruczałam pod nosem. Dziki klomb falował lekko, muskany wiatrem, którego żadne z nas nie odczuwało. A miękkie są?- wtrącił się nagle kochanek, zza moich pleców wylewając na grób nieco absyntu - ...może niech się też napije. Mogłabym przysiąc, ale w tej samej chwili gałązki zielonych kłączy uniosły się lekko do góry chciwie chwytając spadające na nie krople alkoholu. Zapach anyżu, goryczki i jakiejś słodkawej, przyjemnie mdlącej woni zniwelował swąd zniczy i wieczornej wilgoci. Był jak perfumy, których zapach jest czarowny i jednocześnie trujący, bo każda próba mocniejszego wdechu kończyła się uderzeniem fali mdłości i zawrotami głowy. Ale było to tak przyjemne i wciągające, że żadne z nas nie potrafiło wyrwać się z odrętwienia. Objęłam mojego kochanka i pociągnęłam na grób. Pozwalałam ściągać z siebie ubranie, jednocześnie szarpiąc się z jego kurtką, paskiem, spodniami. Pogrążyliśmy się w chaotycznej szarpaninie, przerywanej pocałunkami, gryzieniem i chwytaniem kiwającego się na wszystkie strony nagrobnego krzyża. Nigdy wcześniej tak nie było. Nieplanowana ekspresja, bez planu i bez słów. Przerywaliśmy tylko na chwilę, aby pociągnąć kolejny łyk absyntu w niedbały sposób oblewając się przy tym sowicie po to, aby móc zlizywać alkoholowy osad z własnych ciał. Było gorąco, lepko, a nasze ręce wbijały się natarczywie w każdy centymetr skóry kochanka. Miałam wrażenie dotyku nie jednej pary rąk, ale dziesiątek, setek...szarpnięć i zadrapań. Piekielnie to fajne – zawyrokowałam w gorączce szukając spojrzenia mojego kochanka. Kiedy w końcu odnaleźliśmy się, czas znieruchomiał... Tak mi się przez chwile wydawało. Jednak to zastygnięcie, jego martwa nieruchomość nie była spowodowana chęcią złapania cudownej – jak ją odczuwałam – chwili, tylko przerażeniem. Bo nasze ciała nie obejmowały się już wzajemnie sobą. Mieliśmy towarzyszy. Czarne, wyrastające z grobowej otchłani szpony przypominające kości obleczone wysuszoną i obumarłą tkanką zagarniały moje i jego ręce, torsy i uda, ciągnąc nas w głąb grobowej czeluści przysłoniętej zielonym dywanem tajemniczych roślin. Wpiłam się mocno w ramiona mojego kochanka, może pierwszy raz czując potrzebę tak wielkiej bliskości wywołanej bezpośrednim zagrożeniem nieznanego. Ostatnim obrazem świata pozostał księżyc rozparty na mrocznym płótnie nocnego nieba i układające się nad naszymi głowami fałdy kłączy... zamykaj

ących znaną przestrzeń.

***

Trafiliśmy do Piekła. Oboje, ale nie razem. Nasza historia ani namiętność nikogo tam nie zainteresowała. Widać jej fałszywa treść nie wydała się godna Pana Ciemności. Nie spotkałam już mojego kochanka, a to co przytrafiło się mi później to już zupełnie inna historia.

Pusta butelka po wypitym absyncie walała się długo po starym cmentarzu. W końcu jakieś bachory rozbiły ja buciorami zaintrygowane robalem tłoczonym do środka. Kiedy w końcu udało się im wydostać tajemniczy okaz spod sterty potłuczonego szkła z obrzydzeniem rozdeptali go na cmentarnej alejce. Nie mogli uwierzyć, że ktoś chciał pić coś takiego.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

snie podobna historia mnie sie zdjarzyla z moja dziewczyna tylko z eja zabralem panne w bardziej malownicze miejsce niz cmentarz..ale absynt pilismy i kochalismy sie ..to byla magiczna noc....kocha, Cie Agus

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga