niedziela, 23 listopada 2008

Sekcja "Z" w komplecie

"Sekcja zwłok wykonywana na żywo w Petersburgu – cóż za idiota mógł tak nazwać film na YouTube. Pewnie Ruski, debil... ale trzeba przyznać jedno: ogląda się to doskonale. Spędziłem nad tym filmem wiele godzin”. Jeszcze tylko opcja wyślij, chwila czekania, bo internet w pracy chodzi kiepsko i poszło. Wiadomość poszybowała światłowodem do niecierpliwie czekającej na nią odbiorczyni. Nie byle jakiej. Tej wyczekanej. Zdobyczy.

Uśmiechnął się lekko. Charakterystycznie unosząc tylko prawy kącik ust, nie odrywając wzroku od otwartego pliku, nad którym pozornie pracował.

Czekał tak długo na rozpatrzenie swojej prośby. Nie było łatwo przekonać szefa do tego projektu. Laborant sekcyjny. Niby, po co taka umiejętność młodemu pracownikowi naukowemu jednostki medycznej, ale pozostającemu wszak w zakładzie badawczym zajmującym się teorią, a nie praktyką. Negocjował długo, argumentował, podlizywał się, był nadgorliwy w pracy. Aż w końcu udało się. Mógł wystosować oficjalną prośbę do jedynej w Europie firmy „Mortus” prywatnej posiadającej takie uprawnienia, aby zechcieli rozpatrzeć jego kandydaturę do odbycia kursu-szkolenia w zakresie przeprowadzania sekcji zwłok i uzyskania niezbędnych dokumentów potwierdzających przydatność w tym ciężkim fachu.

"Dla kogo ciężki, dlatego ciężki” - westchnął. Jeszcze raz odtworzył „ruski film”, który przed chwilą wysłał swojej dziewczynie. Kafelki, stare odrapane mury szpitalnych pomieszczeń, jarzeniówki rozświetlają mocnym strumieniem ogromne pomieszczenie. Na stołach leża nagie zwłoki. Żadnych profesjonalnych rynien, kanałów spływowych. Wokół przygotowanych do „zabiegów” martwych ciał kręci się kilka osób w lekarskich kitlach i gumowych fartuchach. Operator amatorskiej kamery żartuje, mężczyźni odpowiadają – wszyscy wybuchają śmiechem. Ale dla niego te żarty są kompletnie niezrozumiałe. Nie zna rosyjskiego. Niecierpliwie czeka na finał. Jeden z laborantów szybko podchodzi do wybranych zwłok, sprawnym cięciem otwiera klatkę piersiową, krtań, rozpina żebra, wyciąga wnętrze, potem brzuch i jelita, a następnie bierze się za czaszkę. Ściąga skórę wyginając ją w kierunku brody, twarz zamienia się w dziwną makabryczną maskę, wreszcie zaczyna piłować kość, widać mózg. Przeprowadzający sekcję wyciąga go na dłoni w kierunku kamery. Koniec.

Mógłby tak na okrągło. Zawsze cenił szybkość i sprawność ruchów fizycznych, można powiedzieć, że odnosiło się to także i do psychologii. Szybkie sądy, decyzje, emocje. „Ciekawe, czy będę tak potrafił?” - z obawą zastanawia się czy dorówna „ruskim”. Choć wie jedno: u nas tego tak się chyba nie robi. Ale nie jest studentem medycyny i w sumie brakuje mu nieco wiedzy na temat tego fachu.

Dlatego na spotkanie w ekskluzywnej i cenionej w szeroko pojętej branży funeralnej i medycznej firmie przygotował się dobrze. Musiał przejść testy psychologiczne, przedstawił mnóstwo zaświadczeń z pracy, opinie przełożonych, uzasadnił swoje zainteresowanie tematem. Ustalono termin odbycia kursów. Szkolenie teoretyczne przebiegało w sterylnych i bardzo nowoczesnych salach siedziby „Mortus”. Zdał „egzamin” i teraz czekał na część praktyczną. Przydzielono go do kostnicy w miejscowych klinikach. Znajdujący się nieopodal Zakład Medycyny Sądowej dostarczał każdego dnia „nowych wyzwań” pracownikom placówki.

Kiedy wysiadał z tramwaju o 7.30 rano przed kompleksem XIX wiecznych budynków utrzymanych w stylu charakterystycznej architektury neogotyckiej, tak modnej w czasach ich świetności, nie było w nim tremy ani podniecenia. Ciągle jeszcze miał w pamięci widok jasnych włosów Anny rozrzuconych w nieładzie na małej poduszce. Jej zamknięte oczy i udawaną obojętność, kiedy ściągnął z jej ciała narzutę, aby poobserwować nagość, lekką martwotę wpółuśpionej dziewczyny. Postanowił wysłać jej wiadomość na dobry początek dnia: „kocham... twój tyłek, bejb”. Schował telefon do kieszeni i stanął na przeciw wysokiej, wykonanej z kutego żelaza bramy. Pchnął ja zdecydowanym ruchem. Zawiasy zaskrzypiały. Na klinicznym dziedzińcu panował rozgardiasz. Grupa młodych medyków paliła papierosy na schodach głównego budynku. Spóźnialscy z pośpiechem zamykali samochody i szarpali ze sobą ciężkie teczki. Po lewej stronie, tuż przy niższej części kompleksu, dwóch mężczyzn w średnim wieku, ubranych w specjalne stroje pakowało na wózek jakąś sporych rozmiarów paczkę zawiniętą w czarną folię. Bez wątpienia było to ciało.

- Czy to pana pierwszy raz? - komitet powitalny składał się z dwóch mężczyzn około pięćdziesiątki. Pytający był średniego wzrostu, masywny, wąsaty o wystającym sporym brzuchu i szyi obleczonej w dość gruby złoty łańcuch. Stojący tuż za jego plecami współtowarzysz dla odmiany sprawiał wrażenie zabiedzonego intelektualisty, a obwisłe worki pod oczami i policzki nadawały jego twarzy wyraz odwiecznego smutku.
Kiwnął głową i podsunął grubszemu skierowanie potwierdzające przyjęcie na kurs laboranta sekcyjnego.
- To jest pan Krystian – grubszy wskazał na partnera – jest moją bezpośrednią prawą ręką. Ja nazywam się Marek. Pan Marek – poprawił się i chrząknął znacząco. - My, tutaj w tym miejscu odnosimy się do siebie z szacunkiem...podobnie jak do obiektów naszej odpowiedzialnej pracy. Pan młodszy zrozumiał?
Przez chwilę miał wrażenie jakby uczestniczył w jakiejś fabularnej zabawie, gdzie został wplątany w intrygę mającą na celu ośmieszenie osoby nieznającej reguł. „Jaki pan młodszy, kurwa?”. Dopiero po chwili zrozumiał, że tak będą go nazywać i etykieta stanowi ważną część tego rzemiosła.
- Wszystko w porządku. Zrozumiałem...
- Hm, no ma się rozumieć. Jakby pan tego nie zrozumiał to nawet bym pana nie wpuścił do środka – wskazał na grube drzwi prowadzące do chłodni i sal sekcyjnych. Prosimy w nasze progi – pan Marek popchnął go lekko w kierunku pracowni.
Milczący Krystian porozkładał na stalowym stoliku wszystkie instrumenty. Sprawdził stan stołu, odpływy, przejechał dłonią po blacie jakby miał tam znaleźć jakieś przypadkowe okruszki. Przez chwilę stali tak nic nie mówiąc, a on gapił się w napięciu na odrapane stare ściany, chłonął chłód pomieszczenia i z napięciem zastanawiał się na tym czy sobie poradzi, czy ta dwójka wprawnych sekcyjnych zgredów nie parsknie śmiechem, kiedy zobaczy jak posługuje się skalpelami. Napięcie przerwało wejście brzuchatego szefa, który przed sobą pchał wózek z nagim ciałem.
Będzie pan towarzyszył panu Krystianowi w przygotowaniu tej sekcji. Za godzinę przyjdzie biegły lekarz, więc wszystko ma być gotowe... ma się rozumieć. Potem zobaczymy. Dzwonili, że będzie robota – powiedział to bardziej do siebie niż do niego i wyszedł do drugiej sali.
Jelito było śliskie jak naoliwiony miękki wąż i wypadało z dłoni. Zanim uporał się z wnętrznościami narobił sporo zamieszania i ściągnął na siebie pełen wyrzutów wzrok partnera.
- Wiesz, pierwszy raz to zawsze jest beznadziejny... w tych sprawach też – rzucił dla rozluźnienia atmosfery.
- Proszę o profesjonalne podejście do pracy. I przypominam o przestrzeganiu naszych zasad panie Młodszy – mężczyzna zabrał na bok wnętrzności i bez dalszego tłumaczenia wskazał na głowę denata: - Poproszę o gotowość otwarcia czaszki.
Chciało mu się rzygać i miał zawroty głowy. Mieszanka smrodów tajemniczych skarbów ludzkiego ciała wpasowana w specyficzny chłód wnętrz kostnicy i lekką zawiesinę starego grzyba, który przeżarł na wskroś ściany starych klinik zdawała się przenikać w jego wnętrze wszystkimi porami skóry. Zastanawiał się, czy po powrocie do domu przyniesie ze sobą ten zapach. Ale musi dać radę. To kwestia rutyny i obycia się z materiałem. Chciał tego. Zaczął wyobrażać sobie wideoklipy swoich ulubionych zespołów, sesje zdjęciowe, jakie można byłoby w tym miejscu zrealizować, libację z kolegami albo seks z Anną. Ciśnienie opadło. „Jesteś w domu. Dokładnie tam, gdzie chciałeś być” - uspokoił się.
Godziny upływały rutynowo. Ciszę przerywały dyspozycje wydawane przez pana Marka. Krystian zazwyczaj milczał i przesuwał instrumenty, albo sprawdzał ciała. Potem przyszedł lekarz. Zrobił oględziny i notatki. On miał za zadanie stać i przyglądać się. Na koniec lekarz spojrzał w jego stronę, pierwszy raz zwracając uwagę na obecność młodego laboranta.
- I pan sam tak do tej roboty?
- Tak – odpowiedział pewnym głosem.
- To będę miał dla pana niespodziankę – lekarz uśmiechnął się, ale był to raczej grymas smutku niż zadowolenia czy złośliwości.
Było już około 16, kiedy do pomieszczeń kostnicy przywieźli bezdomnego i bezimiennego denata. „Prezent od lekarza” – tak nazwał nieboszczyka w myślach. Należało przygotować ciało do jutrzejszej sekcji. Nie wiadomo, kim był martwy mężczyzna i w jaki sposób umarł. Teraz leżał przed nim w obdartych resztkach łachmanów, zarośnięty, brudny i potwornie śmierdzący.
Pan Marek osobiście rozebrał bezdomnego.
- O, widzę, że mamy tu specjalny przypadek – przywołał ich skinieniem dłoni obleczonej w chirurgiczne rękawiczki.
Nachylili się nad stołem. Po owrzodziałym zniszczonym ciele trupa, po skórze, w jego włosach łonowych, klatce piersiowej i długich kołtunach biegały wszy i jakieś inne insekty, których nie potrafił w tej chwili nazwać.
Król wszy.
- Prawdziwy Wszawy Król – powiedział głośno – i zaraz ugryzł się w język.
- Panie Młodszy. A więc król trafi w pana ręce – pan Marek pierwszy raz zaśmiał się - niech to będzie rodzaj chrztu bojowego. Umyje pan denata – tu pan Marek wskazał na szlauch i butelki płynu do mycia naczyń typu „Ludwik”. - Potem proszę wszystko posprzątać i stawić się jutro punkt 7.30. I należy się odrejestrować u portiera jak już będzie pan wychodził – i proszę pamiętać, dopiero po zakończeniu pracy, bo jeśli wyjdzie pan na chwilę to drzwi się zablokują i koniec. Taka jest u nas procedura po 16 – pan Marek wyraźnie zadowolony zakończył swój wywód.
Po kwadransie został sam. Na dworze było już chyba ciemno. W pomieszczeniach panowała cisza. Spojrzał na ciała - „Jestem sam, ale nie sam” - zaśmiał się – usiadł na kamiennym blacie i wyciągnął z kieszeni małego jointa. Teraz czas na luz. Wreszcie poogląda sobie wszystko na spokojnie i porobi komórką parę zdjęć. Szkoda, że nie ma tu zasięgu, ponieważ mógłby zadzwonić do Anny. Ale pokaże jej i opowie wszystko już w domu. Do godziny 20 wyrobi się jak nic.
Włączył radio, zaciągnął się skrętem i przyjrzał się zwłokom młodej kobiety, nad którą pracował z panem Krystianem. Pozszywana i sina wyglądała jak eksponat groteskowego ZOO. Podszedł bliżej i dotknął jej zimnego ciała. Skóra była szorstka, miała zupełnie inną gęstość niż u żywych, wyraźne sine zacieki utworzyły się wokół paznokci i pod oczami. Nagle przyszedł my do głowy pomysł. Szybkim ruchem sięgnął do laboratoryjnej szafki i wyciągnął dwie grube igły. Przebił kobiecie sutki, tak, że całość sprawiała wrażenie dziwacznego piercingu i zrobił kilka zdjęć. Parę z perspektywy końca stołu, tak, aby czubki stóp znalazły się na pierwszym planie, potem zbliżenie piersi i od połowy pasa razem z twarzą, albo raczej tym, co z niej pozostało. Przejrzał efekty swojej pracy na podglądzie telefonu i zwrócił się do leżącego obok bezdomnego:
- Teraz czas na ciebie Wszawy Królu.
Trup leżał bezbronny i nagi. Ręce pozostawiono ułożone wzdłuż korpusu. Z obrzydzeniem sięgnął po nową parę rękawic, sprawdził czy gumowy fartuch jest dobrze związany i szturchnął ciało. Nic. Tylko wszy ciągle grasowały po jego skórze jakby nie mogły pogodzić się z tym, że krew ich gospodarza przestała pulsować życiodajnym ciepłem.
Kiedy kierował mocny strumień wody na brudne ciało zaczął od głowy, przez chwilę odniósł wrażenie jakby usta denata wygięły się w dziwnym grymasie odsłaniając rząd zepsutych, ale za to bardzo dużych zębów.
- Nie lubimy kąpieli – warknął do trupa – może to pierwsze mycie w twoim życiu, a raczej życiu po życiu – zaśmiał się na cały głos, przekrzykując szum wody. I wtedy usłyszał jeszcze jeden śmiech.

Gwałtownym ruchem wyłączył dopływ wody w szlauchu. Cisza. Żadnego śmiechu, żadnej obecności, żadnego ruchu. Trup Wszawego Króla leżał na stole sekcyjnym dokładnie w tej samej pozycji. Wargi już nie odsłaniały zębów. Obok, tuż przy ścianie pozostawały ciągle niezakryte zwłoki kobiety, której zrobił „piercing”.
Wciągnął do płuc powietrze. I jeszcze wolniej odetchnął z ulgą. Zauważył, że drżą mu jego własne ręce. Odłożył sprzęt i usiadł na szpitalnej ławce. „Palenie bez jedzenia to zabójstwo dla mózgu” - siłą woli starał się uspokoić rozedrgane ciało.
Cisza. Radio wyrzucało z siebie jakieś lekkie rockowe numery. Z trudem rozpoznał wykonawcę, którego zresztą nie znosił. Wstał. „Trzeba kończyć to i spadać do chaty... Do Anny”. Ruszył w kierunku mytego denata.
I wówczas jak w dziecinnej zabawce uzbrojonej w sprężynę, na której trzyma się wyskakująca znienacka głowa klauna, ciało martwej kobiety wyprężyło się i pozszywane zwłoki usiadły z impetem na stole.
- Czyż on nie zasługuje na lepsze traktowanie? – trup śmiał się gardłowo i bardzo głośno. Śmiał się z niego i do niego wskazując na Wszawego Króla.
Przez chwilę poczuł uderzenie marihuany silniej niż zawsze. Wszystko wirowało przed oczami, martwa kobieta, która nie mogła być prawdą, ściany kostnicy, sekwencje piosenki z rockowej stacji radiowej... cofnął się do tyłu i zahaczając o podręczny stolik z akcesoriami runął do tyłu.
Leżąc na podłodze widział dokładnie mimo wstrząsu, szoku i lekkiej fazy narkotycznej jak brudne stopy Wszawego Króla zaczynają się poruszać, a później cały korpus unosi się do góry i oto obrzydliwa całość stanęła na przeciw niego.
- Przyszedłem podarować ci świat, którego pragniesz... – upiór wyszczerzył zgniłe i wielkie zęby w złowieszczym grymasie.
Wszy i wszystko, co tam jeszcze żyło na jego ciele biegały pobudzone, wyraźnie poruszając się po skórze, wypadając z włosów z jakimś szaleńczym impetem.
Chciał uciec, albo choć zamknąć oczy. Krzyczeć albo rzucić się do walki. Zrobić cokolwiek. Ale strach kazał mu zamknąć się w paraliżu i bezruchu. „To nie może się dziać naprawdę!”.
- Padlina, ścierwo, rozkład, upodlenie, skrajność nie-życia... - krzyczał Król – panowanie nad wstrętem, mętną zawartością człowieka... to wspaniałe doznania... tak bardzo tego się obawiamy, a przecież rozkład karmi się nami od samego początku, powoli skrada się, aby wybuchnąć kaskadą piękna w takich oto chwilach – trup rozłożył ramiona i odchylił do tyłu głowę:
- Ona ma rację. Czyż nie zasługujemy na lepsze traktowanie? Czyż mojej rodzinie nie należy się miłość – zatoczył krąg jakby chciał objąć i wznieść do góry całą przestrzeń kostnicy. W końcu wybuchnął śmiechem, wtórowały mu demoniczne zwłoki kobiety, śmiech zaczął wypełzać z dalszych zakamarków kostnicy, z chłodni, pojemników na wnętrzności, słojów do przechowywania organów, śmiały się nawet pozostawione w odpływie jelita zwinięte w rozedrgany zwój obślizłych warkoczy.
Śmierć ma poczucie humoru, choć dla nas jest do jednostronna radość. Nie chciał uczestniczyć w tym ohydnym misterium jakkolwiek miałoby się ono zakończyć, nie pragnął poznawać finału. Powoli, nie wstając z podłogi zaczął przesuwać się w kierunku korytarza pozostawiając trupią zgraję we własnym gronie.
- Stój! - nagie i sine ciało kobiety wyrosło przed nim błyskawicznie, jakby ożywione zwłoki nie podlegały takim samym prawom fizyki, co ludzie. - Oh, stój... okaż mi trochę ciepła – upiorzyca obdarowała go uśmiechem – ciepła... - powtórzyła - nachylając się nad nim przysłoniła mu resztkę światła z zawieszonej pod sufitem lampy jarzeniowej.
Obudził się z omdlenia na zimnej posadzce kostnicy. W głowie czuł chaos, a każda próba powrotu do pozycji pionowej wywoływała falę torsji. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego upadł, ani co było powodem przerażenia, które jeszcze odczuwał. „Kurwa, upalić się to był fatalny pomysł”.
W pomieszczeniu wszystko pozostało bez zmian. Umyte zwłoki bezdomnego leżały przygotowane do dalszej procedury na czystym i uporządkowanym stole. Ciało kobiety również wyglądało naturalnie. W piersiach nie było śladów po igłach, a żaden szczegół nie wzbudzał podejrzeń.
Otrząsnął się i wzruszył ramionami. „Aleś się chłopie załatwił. Jak to opowiem kumplom...”.
Szybko przebrał się, zwinął rzeczy do plecaka i opuścił kostnicę. Wypisując zeszyt na portierni zmierzył się z niezadowolonym wzrokiem portiera, który najwyraźniej nie cenił i nie lubił młodszego personelu. Nie przejmował się tym. Posłał mu ironiczny uśmiech i pobiegł na tramwaj.
W całym bloku panowała jeszcze zupełna cisza, jaka zdarza się tylko nad ranem, kiedy nawet najbardziej zapalczywi wielbiciele nocy kapitulują przed zmęczeniem.
Nie wsiadł do windy. Przebiegł trzy kondygnacje szybko, nie obracając się za siebie.

Pokój zalewała szarość wczesnego dnia. Anna spała, charakterystycznie rozrzucone na poduszce włosy rozlewały się kaskadą jasnych spirali. Odetchnął. Wszystko wróciło do normy. Wszedł do łazienki i odkręcił prysznic do oporu. Spadające szybko litry gorącej wody zmywały z jego ciała i umysłu nieprzyjemne wspomnienia. W zasadzie nie pamiętał niczego. Pozostało tylko przeczucie, sugestia doświadczenia czegoś straszliwego i nieprzyjemnego. „Stres i jaranie” - podsumował krótko.
Wrócił do sypialni. Z ulgą podszedł do śpiącej dziewczyny i wyciągnął przed siebie rękę chcąc pogłaskać ciepłą, młodą i przyjaźnie znajomą skórę, żywą...
Odgarnął narzutę i włosy Anny i odskoczył z obrzydzeniem. Spod jej włosów i ciała wypełzały insekty, a wszechobecne wszy przemieszczały się w jakimś diabelskim pląsie po skórze, pościeli, wszędzie. Anna odwróciła do niego przegniłą i zdeformowaną twarz trupa: - Jesteś... przyniosłeś mi ciepło – zaśmiała się.
Znał ten śmiech. I wiedział, co stało się w kostnicy.

Inne opowiadania Patrycji możecie przeczytać tutaj (Zmora) i tutaj (Mroczny świt)

Brak komentarzy:

Szukaj na tym blogu

Archiwum bloga