Oglądając po raz pierwszy Pianistę (The Pianist Francja/Niemcy/Wielka Brytania/Polska 2002), miałem wrażenie, że nadrabiam nie tylko filmowe zaległości, ale wręcz pewien kulturowy obowiązek. Nie wiem, czemu tak długo zwlekałem — może dlatego, że gdzieś z tyłu głowy zawsze mam dystans do "filmów obowiązkowych”, takich, o których wszyscy mówią, że trzeba je zobaczyć. A tu nagle — uderzenie prosto w serce.
To nie jest tylko opowieść o przetrwaniu w okupowanej Warszawie. To portret człowieka, który traci wszystko, a mimo to trzyma się życia z niemal irracjonalnym uporem. Władysław Szpilman istniał naprawdę — był wybitnym pianistą i kompozytorem, autorem m.in. słynnej piosenki "Czerwony autobus”. Przeżył getto warszawskie i niemiecką okupację, a swoją historię opisał w książce "Śmierć miasta", której losy same są dramatyczne (pierwsze wydanie w 1946 roku zostało szybko wycofane przez władze PRL). Roman Polański, który sam przeżył dzieciństwo w okupowanej Polsce, nadał tej historii autentyczność, której nie da się wyreżyserować — ona po prostu w nim była.
Adrien Brody w roli Szpilmana jest przejmujący do granic możliwości. Chudnie, milknie, znika z kadru, by w kluczowych momentach porazić nas każdym drgnieniem twarzy. Nie ma tu popisów aktorskich w hollywoodzkim stylu — jest cicha, bolesna prawda. Brody zasłużenie otrzymał Oscara, ale jeszcze bardziej zasłużył na to, żeby jego kreacja zapisała się w pamięci widza na całe życie.
Film wzrusza, bo jest intymny. Nawet w scenach największego okrucieństwa kamera trzyma się blisko bohatera. Nie pokazuje wielkich bitew, tylko codzienne upokorzenia, głód, strach, samotność. To dzięki temu finałowe sceny — z ruinami Warszawy i krótkim, niezwykle symbolicznym gestem niemieckiego oficera Wilma Hosenfelda (Thomas Kretschmann)— zostają w człowieku na długo.
Muzyka Chopina, grana przez samego Szpilmana w rzeczywistości, a w filmie przez wybitnego pianistę Janusza Olejniczaka, nie jest tu tylko ilustracją — to ostatni azyl, którego nie można zabrać.
Nie ukrywam: oglądałem ten film wstrząśnięty. I z poczuciem, że "Pianista” jest jednym z tych filmów, które trzeba nie tylko zobaczyć, ale przeżyć. To kino, które przypomina, że historia nie jest abstrakcją, tylko sumą ludzkich losów. W tym przypadku — jednego człowieka, który ocalał dzięki talentowi, szczęściu i pomocy innych, ale też dzięki niezwykłej sile wewnętrznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz