Oglądając po raz pierwszy Pianistę (The Pianist Francja/Niemcy/Wielka Brytania/Polska 2002), miałem wrażenie, że nadrabiam nie tylko filmowe zaległości, ale wręcz pewien kulturowy obowiązek. Nie wiem, czemu tak długo zwlekałem — może dlatego, że gdzieś z tyłu głowy zawsze mam dystans do "filmów obowiązkowych”, takich, o których wszyscy mówią, że trzeba je zobaczyć. A tu nagle — uderzenie prosto w serce.
To nie jest tylko opowieść o przetrwaniu w okupowanej Warszawie. To portret człowieka, który traci wszystko, a mimo to trzyma się życia z niemal irracjonalnym uporem. Władysław Szpilman istniał naprawdę — był wybitnym pianistą i kompozytorem, autorem m.in. słynnej piosenki "Czerwony autobus”.
Zdarzają się filmy, które nie są złe — są po prostu… niepotrzebne. Nie otwieraj: Cellar Door (2024, USA) to właśnie taki przypadek. Horror, który przez cały seans próbuje wmówić widzowi, że ma coś do powiedzenia, podczas gdy jego jedyną ambicją wydaje się być odklepanie klisz z katalogu "straszymy po kosztach”.
Para młodych ludzi, po osobistej tragedii, przeprowadza się do przestronnego domu pod miastem. Nowi właściciele dostają "dom marzeń”, ale z jednym dziwnym warunkiem — piwnica musi pozostać zamknięta. W miarę jak para próbuje poukładać życie na nowo, na powierzchnię wychodzą sekrety, napięcia i wydarzenia, które wystawiają ich relację oraz moralne wybory na próbę.
Były czasy, kiedy kino akcji miało swój kodeks: bohater musiał być twardy, zły musiał być bardzo zły, a eksplozje – prawdziwe. Liberator z 1992 roku trzymał się tej zasady. Zaskoczył – Steven Seagal jako były komandos i kucharz na pokładzie przejętego przez terrorystów pancernika? Brzmiało absurdalnie, ale działało. Miało klimat, tempo, złoczyńców z charyzmą (Tommy Lee Jones!) i duszny, klaustrofobiczny setting, który podkręcał napięcie.
A potem nadszedł Liberator 2 (Under Siege 2: Dark Territory USA 1995). I wszystko się wykoleiło. Dosłownie – bo tym razem akcja dzieje się w pociągu.
To nie jest film, który się po prostu ogląda. To się cytuje, to się wyczuwa, to się ma w DNA, jeśli wychowałeś się na dialogach z „Misia” i żyłeś choć chwilę w cieniu milicyjnego pałowania "w obronie socjalizmu”. I nawet jeśli nie – „Rozmowy kontrolowane” (Polska 1991) uczynią z Ciebie konwertytę.
Wyreżyserowany przez Sylwestra Chęcińskiego, ale według scenariusza Stanisława Tyma, film to nie tyle kontynuacja "Misia”, co późna zemsta Barei zza światów. Zrobiona w czasie, kiedy jeszcze nie wolno było się śmiać z PRL na całego, ale już trochę można było – zwłaszcza przez zęby.
Akcja toczy się w grudniu 1981 roku, tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego. Bohater, Ryszard Ochódzki (znów genialny Stanisław Tym), dyrektor klubu sportowego "Tęcza”, zostaje wciągnięty w polityczno-absurdalną grę prowadzoną przez służby specjalne PRL. Ma rozpracować "wrogie elementy”, ale sam staje się ofiarą machinacji – i ostatecznie zostaje legendą, choć nikt go o to nie prosił.
Film miesza prawdziwą grozę tamtych dni z komediową groteską, w której żaden telefon nie jest prywatny, każde słowo "jest nagrywane”, a rozmowy, oczywiście, są kontrolowane.
Trudno zapomnieć sceny takie jak ta, gdy czołg przejeżdża przez kiosk Ruchu, albo gdy Ochódzki ukrywa się w damskim przebraniu. Tym gra z wyczuciem – niby parodiuje, a jednak przemyca w tym coś więcej: smutek PRL, który wymagał śmiechu, żeby dało się żyć. Jego Ochódzki to postać i śmieszna, i tragiczna – produkt systemu, który sam zaczyna rozgryzać. Choć zawsze za późno.
Świetne role drugoplanowe – Alina Janowska , Irena Kwiatkowska, Jerzy Turek, Marian Opania, jako generał Zambik – dodają smaku. Muzyka Włodzimierza Korcza nie stara się błyszczeć, ale czuwa w tle jak SB-ek, tworząc klimat zimowego stanu wojennego. Zdjęcia Jerzego Stawickiego są surowe, zimne, bez nostalgii – tak jak być powinny.
"Rozmowy kontrolowane” to film śmieszny… ale nie do końca. To śmiech, który coś mówi. To Bareja po przejściach. Gorzki. Tym, który wie, że już nic nie będzie takie jak kiedyś, więc śmieje się na zapas. 📌 Dla kogo?
Dla fanów "Misia”, dla tych, którzy chcą zrozumieć absurd PRL bez czytania podręczników. Dla miłośników kina, które udaje lekkość, a przemyca ciężar. Dla tych, którzy potrafią się śmiać z rzeczy naprawdę tragicznych – bo tylko wtedy to śmiech ma sens.
Obraz dramatyczny, spokojny w wymowie, a zarazem realistyczny w ukazaniu zaciętych walk początkowego etapu Powstania Warszawskiego. Film "Dzień czwarty” (Polska 1984) w reżyserii Ludmiły Niedbalskiej to paradokumentalna opowieść o czterech pierwszych dniach Powstania, widziana oczami Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i jego towarzyszy broni
Steven Seagal nie gra – Steven Seagal jest. W Liberatorze (Under Siege, USA 1992), bez wątpienia najlepszym filmie w jego dorobku, wciela się w Caseya Rybacka – skromnego kucharza na pokładzie słynnego pancernika USS Missouri. Tylko że nie takiego zwykłego kucharza…
Tytuł Liberator to wymysł polskich dystrybutorów, a w oryginale film nosi tytuł Under Siege. I tu warto się zatrzymać: wbrew opisom z tylnych okładek VHS, USS Missouri to nie był krążownik, lecz pancernik typu Iowa, jeden z najpotężniejszych okrętów wojennych w historii US Navy. To właśnie na jego pokładzie podpisano akt kapitulacji Japonii w 1945 roku.
Są filmy, które nie starzeją się dlatego, że nie próbowały być mądrzejsze, niż były. Broken Arrow to dokładnie ten przypadek. Zrealizowany w 1996 roku, wyreżyserowany przez Johna Woo (tego samego, który później zrobił Mission: Impossible II i wcześniej – niezapomniane hongkońskie strzelanki z Chow Yun-Fatem), film to czysta, pulsująca adrenalina. Nikt nie próbował tu udawać, że chodzi o cokolwiek więcej niż: wybuchy, samoloty, broń jądrową, helikoptery i faceta, który mówi rzeczy w stylu „nie mogę uwierzyć, że zabrałeś mi bombę!”
O czym jest ten film? Czyli fabuła w stylu „złapał Kozak Tatarzyna”
Na "Jurassic World: Odrodzenie” (Jurassic World: Rebirth USA 2025) poszedłem z 11-letnią córką, co okazało się strzałem w dziesiątkę – nie tylko dlatego, że film idealnie trafia w gust młodszej widowni, ale również dlatego, że z mojego punktu widzenia... coraz trudniej oglądać tę franczyzę inaczej niż przez pryzmat kina rodzinnego. A jeszcze trudniej – w polskim dubbingu.
Nowa odsłona kultowej serii, która kiedyś była brutalnym parkiem rozrywki dla dorosłych, dziś przypomina raczej edukacyjną przejażdżkę z nutą przygody i bardzo ograniczoną liczbą ofiar. Kiedyś kamera nie odwracała wzroku, gdy raptor rozszarpywał najemnika. Teraz – co najwyżej usłyszymy krzyk i zobaczymy pióro fruwające w powietrzu.
Nie wiem, ile razy widziałem Terminatora 2 (Terminator 2: Judgment Day Francja, USA 1991) Dziesięć? Dwadzieścia? Za każdym razem mam to samo uczucie: jakby ktoś wcisnął wszystkie moje ulubione przyciski naraz – kino akcji, science fiction, ponura przyszłość, Arnold, dzieciak z lat 90. i... pytanie, które z wiekiem robi się coraz bardziej niewygodne: czy to możliwe, że tak właśnie zginiemy?
James Cameron, reżyser nie tylko z wizją, ale i z obsesją technologii (kto pamięta Głębię, ten wie), w kontynuacji swojego przeboju z 1984 roku stworzył film, który na ponad 30 lat zdefiniował wyobrażenie o apokalipsie maszyn. Nie był pierwszy – wcześniej był przecież Colossus: The Forbin Project (1970) czy WarGames (1983) – ale nikt nie opowiedział tej historii z takim rozmachem, nerwem i sercem.
Niektóre filmy katastroficzne próbują przemycić coś więcej niż tylko wybuchy i spadające wieżowce. Inne nie próbują niczego — i właśnie z tym mamy do czynienia w przypadku „Dnia ostatecznego” (Survivre Belgia, Francja 2024) Produkcji, która ani nie trzyma się kupy, ani nie daje satysfakcji z oglądania, ani nie jest odpowiednia dla młodszych widzów. A mogła być.
Julia (Émilie Dequenne), lekarz, i Tom (Andreas Pietschmann), oceanograf, wypływają jachtem z dziećmi, by świętować urodziny syna. Gwałtowna burza przerywa sielankę.
Był czas, kiedy kino akcji miało twarz Johna Travolty i Nicolasa Cage’a. A potem – dosłownie – już nie miało. „Bez twarzy” (Face/Off USA 1997) w reżyserii Johna Woo to jeden z tych filmów, które nawet po latach przyprawiają o szybsze bicie serca, nie tylko dzięki spektakularnym scenom strzelanin i pościgów, ale też dzięki emocjonalnej głębi i aktorskiemu kunsztowi, którego dziś w kinie sensacyjnym często brakuje.
Fabuła? Szalona, ale działa jak szwajcarski zegarek: agent FBISean Archer (Travolta) musi przyjąć twarz psychopatycznego terrorysty Castera Troya (Cage), aby powstrzymać atak bombowy.
Są filmy, do których wraca się jak do starych przyjaciół – z uśmiechem, bez wstydu i z przekonaniem, że nic się nie zestarzały. "Vinci" Juliusza Machulskiego to właśnie taki przypadek. Oglądałem go niedawno ponownie i znowu bawiłem się znakomicie. A że już wkrótce zobaczymy drugą część tej historii. Tym bardziej warto przypomnieć sobie oryginał z 2004 roku. Bo to jedna z tych dobrych polskich komedii, które nie próbują być śmieszne na siłę, tylko naprawdę są zabawne, inteligentne i zrealizowane z sercem.
Historia "uczciwego złodzieja” Cumy (świetny Robert Więckiewicz) i jego przyjaciela Juliana (niezawodny Borys Szyc, jeszcze w przedcelebryckiej, bardzo udanej formie) to pomysłowe, lekkie kino sensacyjno-komediowe, które nie stara się nikogo pouczać ani udawać czegoś więcej, niż jest. Ale właśnie w tej skromnej, niemal staroświeckiej (w najlepszym sensie) formie, kryje się siła "Vinci”.
W Ridleyu Scotcie od zawsze siedział zuchwały demiurg. Ale dopiero w reżyserskiej wersji Napoleona (USA/Wielka Brytania 2023) widać, jak bardzo ciągnie go do porządkowania chaosu historii przez obraz. Trwający ponad 3,5 godziny kolos to nie tylko fresk o życiu cesarza Francuzów, ale i surowa próba zrozumienia człowieka, który wywrócił Europę do góry nogami – a przy tym sam w sobie był pełen sprzeczności.
Film nie sili się na klasyczną kronikę. Scott, wspólnie ze scenarzystą Davidem Scarpa, konstruuje portret psychologiczny człowieka wybitnego i zarazem groteskowego. Napoleon Bonaparte w tej wersji nie jest jedynie strategiem wojennym ani wyłącznie tyranem – to także zazdrosny kochanek, samotny introwertyk i chłopak z Korsyki, który nosił w sobie głód wielkości.
Lubię seriale katastroficzne. Jasne, wiem, że są schematyczne. Wiem, że bohaterowie często za dużo mówią, a fizyka i logika nierzadko ustępują dramatyzmowi. Ale jeśli zrobione są z nerwem, klimatem i szczyptą wiarygodności – wchodzę w to. Dlatego zacząłem oglądać La Palmę (Norwegia 2024) z ciekawością i lekkim dreszczykiem oczekiwania.
Fabuła startuje bez ceregieli: na wyspie La Palma, jednej z kanaryjskich perełek, budzi się wulkan. Ale nie tak, jak w książkach do geografii. Tu erupcja ma zasięg sejsmicznego koszmaru. To nie Pompeje w wersji turystycznej – to współczesna wyspa, pełna dronów, smartfonów, streamingów i chaosu, który eskaluje szybciej niż komunikaty władz.
Nie wiem, czy to miał być manifest satyryczny, czarna komedia o polskich przywarach, czy po prostu kolejna próba upchnięcia jak największej liczby przaśnych żartów w 90 minutach. Ale jeśli rzeczywiście chodziło o kino, to chyba ktoś zgubił sens na etapie pisania scenariusza.
"Zgonu przed weselem" (Polska 2024) to film, który teoretycznie mógłby być ironiczną przypowieścią o naszym społeczeństwie – o tym, co w nas wciąż ksenofobiczne, uprzedzone i zabetonowane w stereotypach. Mógłby, gdyby nie był... właśnie taki jak ci, z których niby się śmieje.
Lubię kino nowej przygody – to żadna tajemnica dla czytelników Horrorowiska. Pisałem o tym, recenzując choćby Poszukiwaczy zaginionej arki, gdzie przygoda, historia i mit łączą się w jedną emocjonującą całość. Dla takich filmów powstało określenie „kino nowej przygody”: pełne zagadek, podróży i archeologicznych sekretów, z bohaterem, który równie sprawnie posługuje się mapą co pięścią. Dlatego sięgnąłem po "Skarb narodów” (National Treasure, USA 2004, reż. Jon Turteltaub) – bo to jeden z najbardziej jawnych spadkobierców tamtego stylu. Przynajmniej na papierze.
W latach 90. kino science fiction miało jeszcze jaja. Robiono filmy odważne, widowiskowe, niebojące się przesady — ale też często z ukrytą ironią, która z wiekiem staje się coraz bardziej czytelna. Żołnierze kosmosu (Starship Troopers, USA, 1997), reż. Paul Verhoeven, to właśnie taki przypadek. Film, który kiedyś oglądałem z wypiekami na twarzy — jak przystało na miłośnika bohaterskich historii z VHS-ów — dziś działa na mnie inaczej. Bawi, ale też wzrusza sentymentem. I uświadamia, jak sprytnie można zakpić z wojennej propagandy, używając jej najskuteczniejszych narzędzi.
Są filmy, które tylko straszą, i są takie, które nie pozwalają przestać myśleć. Grzesznicy Ryana Cooglera należą zdecydowanie do tej drugiej kategorii. To nie tylko jeden z najlepszych horrorów 2025 roku, ale też produkcja, która zrywa ze schematami, gra na emocjach i buduje nowy kanon opowieści grozy – z krwi, bluesa i historii.
Akcja toczy się w 1932 roku w stanie Mississippi. Dwaj bracia bliźniacy, Stack i Smoke (obie role brawurowo gra Michael B. Jordan), wracają do rodzinnego miasteczka, by otworzyć klub nocny – miejsce spotkań, muzyki i tańca. Ale budynek, który kupują, nie jest "dobry", jest zabarwiony złymi emocjami. Obiekt sprzedaje im członek KKK. Przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. A zło – przyjmuje bardzo konkretną formę.
"Porządny człowiek” to psychologiczny thriller, który mocno zapada w pamięć. Opowieść o Pawele (Krzysztof Czeczot), kardiochirurgu o nienagannej reputacji, którego życie nagle się załamuje po dramatycznym wydarzeniu. Wzruszający, momentami brutalny i zaskakujący – choć miejscami zdaje się lekko przerysowany, trzyma w napięciu aż do finału.
Serial zadaje ważne pytanie: co zrobi "porządny człowiek”, gdy zostanie postawiony pod ścianą? Kiedy idealne życie legnie w gruzach, bohaterowi trudno już być w pełni etycznym i odważnym. A widz, zamiast punktować jego błędy – często zaczyna się z nim identyfikować.
Z filmami historycznymi mam tak, że jeśli mnie nie wciągną w pierwszym kwadransie, zaczynam się kręcić jak uczeń na akademii. "Kos” (Polska 2023) też miał ten początek — momenty, gdy czuć było teatralność, nieśpieszną narrację, trochę zbyt literackie dialogi. Ale wystarczyło dać mu chwilę. Bo potem dzieje się coś niezwykłego: historia wybucha, jakby ktoś otworzył prochownię, a kamera – dosłownie i w przenośni – schodzi z piedestału na ziemię. Zaczyna się film z krwi i kości.
Wybrany epizod z życia Tadeusza Kościuszki – przygotowania do insurekcji i dramatyczna walka o dusze polskich chłopów – to strzał w dziesiątkę. Bez biograficznych oczywistości, bez pomników.
Ósmy sezon „Kryminalnych” zaczynaliśmy z nadzieją, lecz skończyliśmy… z pytaniem. To ostatni odcinek nie tyle zamyka sagę, ile… zostawia ją w pół drogi. Sceny kończą się jakby przerwane – jakby bohaterowie zostali pozostawieni sami sobie, a widzowie głodni odpowiedzi.
Serial, który przez lata był synonimem niezłego kryminału, pełnego suspensu i realistycznych postaci, słabł z sezonu na sezon, a ósma część była jedną z najsłabszych. Coraz bardziej brakowało napięcia, a już finał… pozostawił nas w konsternacji.
Mikołajkowy wieczór. Migoczące lampki, dzieciaki w piżamkach, kolędy w tle – i Klaun Art, który rozwala komuś twarz tak, że słychać chrupnięcie aż na widowni. Tak, Damien Leone znowu to zrobił. A nawet: przebił samego siebie. Tylko pytanie brzmi: czy to wciąż horror, czy już tylko demonstracja bezwstydnego sadyzmu? Klaun Art powraca… i tym razem jest jeszcze bardziej świętokradczy
Terrifier 3 (USA, 2024) to film, który formalnie kontynuuje historię z części drugiej – ale robi to na zasadach snu, sennego koszmaru, gdzie logika idzie na urlop, a brutalność pracuje na pełen etat.
Czy to ptak? Czy to samolot? Nie – to polski serial o UFO, który w końcu nie świeci plastikową atrapą z "Pamiętnika znalezionego w wannie”, tylko oferuje coś więcej. "Projekt UFO” (Polska 2025) od Netfliksa to rzecz, która – choć momentami się dłuży – naprawdę potrafi wciągnąć i zaskoczyć. Zwłaszcza tych, którzy jak ja pamiętają czasy magnetofonów szpulowych, kartek na cukier i dziwną ciszę w eterze, gdy zaczynał się stan wojenny.
W 2004 roku „Kryminalni” wjechali na antenę z sygnałem jak z amerykańskiego proceduralu i energią, jakiej brakowało w wielu polskich serialach kryminalnych. Siódmy sezon (Polska 2007) pokazuje jednak, że nawet najlepsza maszyna – jeśli nie wymieni się w porę części – zaczyna się krztusić.
Mamy tu wszystko, za co „Kryminalnych” można było polubić: dynamiczne tempo, dobra realizacja jak na warunki TVN sprzed dwóch dekad, Warszawa nie tylko z pocztówek, ale i z zaułków, w których naprawdę może się coś wydarzyć.
Nie wiem, jak długo jeszcze kino gatunkowe będzie w stanie mówić do mnie tak bezpośrednio. Ale "28 lat później" (28 Years Later Wielka Brytania, USA 2025) mówi. Z krwią, z gniewem, z bólem. Wciąga jak apokaliptyczny sen, który kończy się zbyt późno.
Na tle dwóch poprzednich części – znakomitych 28 dni później i mocnego 28 tygodni później, który recenzowałem swego czasu na Horrorowisku – trzecia część to najbardziej osobista opowieść w całej trylogii.
Obejrzałem wczoraj Wielkie żarcie (La Grande Bouffe Włochy, Francja 1973) na festiwalu WTF w Kinotece. Po seansie wyszedłem z sali z uczuciem przytłoczenia. Ten film się nie ogląda. Ten film się znosi. Dźwiga. Przeżuwa. A potem zostaje z nami długo, jak gorycz w ustach po czymś zepsutym, co jednak samemu się wybrało z lodówki.
Wyszedłem z sali z poczuciem zmarnowanego czasu i wątpliwością: po co ktoś robi takie filmy? I kto – z własnej woli – chce to oglądać?
"Trash Humpers" (USA, Wielka Brytania 2009) w reżyserii Harmony'ego Korine’a to 78 minut czegoś, co przypomina porzuconą taśmę VHS znalezioną za śmietnikiem. Tyle że niestety ktoś postanowił ją jeszcze odtworzyć na dużym ekranie. W jednym z moich ulubionych kin - Kinotece. Zamiast fabuły – powtarzalne obrazy. Zamiast bohaterów – ludzie w maskach starych dziadów, tarzający się po śmieciach, kopulujący z kubłami, drzewami i mamroczący niezrozumiałe teksty. Trudno to nawet nazwać prowokacją, bo prowokacja – choćby najbardziej obrzydliwa – musi mieć jakiś cel. Tutaj jest tylko pustka. Chyba, że jej nie zrozumiałem...
Oglądałem „Kapitan Ameryka: Nowy Wspaniały Świat” (Captain America: Brave New World USA 2025) i choć fabuła zgrywa się z dzisiejszym światem – oskarżenia, manipulacje, rządowe spiski – to całość sama w sobie pozostawia spory niedosyt. Film Juliusa Onaha jest sprawnym, ale powierzchownym blockbusterem, który więcej mówi o ograniczeniach MCU niż o samym nowym Kapitanie.
Anthony Mackie wciela się w Sama Wilsona z zaangażowaniem i w autentyczny sposób odziedzicza po Steve’ie Rogersie steroid obywatelstwa. Jego Kapitan to człowiek rozdarty – paradoksalnie mały i wielki w jednym – i w takich momentach da się z nim zidentyfikować.
Już w piątek 13 czerwca premiera nowego horroru z Alem Pacino. Miałem okazję uczestniczyć w pokazie prasowym zorganizowanym przez Kino Świat i powiem Wam, że to kawał solidnego kina grozy. Rytuał (The Ritual USA 2025) opowiada nam historię opętania w latach 20. XX wieku w USA 45-letniej kobiety (Abigail Cowen) i odprawionym na niej egzorcyzmie.
Nie jest to kolejny horror o opętaniu w stylu tańszych produkcji z uniwersum "Obecności". "Rytuał" to film poważny, refleksyjny i zaskakująco skromnie opowiedziany, jak na produkcję z 85-letnim już Alem Pacino w głównej roli. I dobrze, bo właśnie ta powściągliwość daje mu siłę.
W 1997 roku w amerykańskim kinie nie obowiązywały jeszcze ironia ani relatywizm. Prezydent Stanów Zjednoczonych był wtedy ucieleśnieniem odwagi, honoru i siły, a nie starannie zarządzanym produktem marketingowym. W filmie Air Force One (USA, Niemcy 1997), wyreżyserowanym przez Wolfganga Petersena – autora znakomitego „Okrętu” – prezydent James Marshall, grany przez Harrisona Forda, nie tylko nie boi się terroryzmu, ale sam bierze z nim bezpośrednią walkę, dosłownie wręcz – pięściami.
Szósty sezon "Kryminalnych” (Polska 2007) nie zaskakuje – i całe szczęście. Ten serial od początku nie udaje, że jest czymś innym, akcja toczy się w polskich realiach: osadzonych mocno w warszawskiej codzienności, gdzie glina ma twardą szczękę, a zbrodnia rzadko jest efektowna, za to prawie zawsze banalna w genezie.
Nie jest łatwo nakręcić klaustrofobiczny thriller rozgrywający się niemal w całości na pokładzie samolotu, a jednak Robert Schwentke udowadnia, że przy odpowiednio emocjonującym scenariuszu nawet pasażerski Airbus A474 może stać się sceną dramatu godną Hitchcocka.
„Plan lotu” (Flightplan USA 2005) opowiada historię Kyle Pratt (Jodie Foster – jak zwykle przekonująca, z odrobiną nerwowego błysku w oku znanego z „Milczenia owiec”), inżynierki lotniczej, która po śmierci męża wraca z córką z Berlina do Nowego Jorku. Podczas lotu dziewczynka znika – a załoga, pasażerowie i nawet dokumenty zdają się sugerować, że nigdy jej tam nie było.
W czasach, gdy widmo wojny nuklearnej znów nie jest tylko wspomnieniem zimnowojennej gorączki, a rosyjska agresja na Ukrainę wprowadza świat na pole minowe geopolitycznych napięć, film Tony’ego Scotta z 1995 roku nabiera niepokojąco aktualnego znaczenia. "Karmazynowy przypływ” (Crimson Tide USA) nie tylko nie zestarzał się – dziś może uderzyć mocniej niż w dniu premiery.
Zarys fabuły jest niemal klasyczny dla kina lat 90.: amerykański okręt podwodny klasy Ohio – USS Alabama – otrzymuje sprzeczne sygnały w trakcie misji na Pacyfiku. Otrzymuje informacje, z których wynika, że może zostać zmuszony do odpalenia rakiet nuklearnych.
Piąty sezon „Kryminalnych” (Polska 2006) – flagowego serialu TVN z początku lat dwutysięcznych – to moment, w którym policyjna praca zaczyna się zazębiać z osobistymi dramatami bohaterów. Bardziej wyraźny jest nacisk na psychologię postaci, co w tamtych czasach (i w telewizji ogólnodostępnej) nie było oczywistością.
"Inside Man: Most Wanted” (USA 2019) to sequel, który nie powinien powstać – przynajmniej nie w takiej formie. Pierwszy "Inside Man” z 2006 roku, reżyserowany przez Spike’a Lee, był rasowym thrillerem z brawurową rolą Denzela Washingtona i twistem godnym najlepszych kryminałów. Druga część? Zamiast rozwinąć ten potencjał, dostarcza coś na kształt telewizyjnego spin-offu, który raczej powinien lecieć późnym wieczorem na TV Puls, a nie debiutować jako film pełnometrażowy.
Pamiętam dobrze ten moment – kaseta VHS z wypożyczalni, opakowanie już nieco sfatygowane, ale z tą ikoniczną okładką: połowa twarzy Bruce’a Willisa i płonący wieżowiec Nakatomi Plaza. Miałem wtedy ciarki. I choć od tamtej chwili minęło sporo czasu, "Szklana pułapka” (Die Hard, USA 1988) wciąż działa na mnie jak kubeł lodowatej adrenaliny – tylko że dziś z większym sentymentem i świadomością, jak bardzo ten film zmienił kino akcji.
Na pierwszy rzut oka to prosta historia: nowojorski gliniarz, John McClane, przyjeżdża do Los Angeles, by odwiedzić żonę.
Nie będę udawał obiektywizmu. "Commando” (USA 1985) to jeden z tych filmów, które ukształtowały mój gust, zanim w ogóle wiedziałem, co to jest kino gatunkowe. Pamiętam go z kaset VHS – wypożyczanych, przegrywanych, kupowanych. To był rytuał. I Arnold był jego kapłanem!
"Commando” to kino akcji w najczystszej postaci – nieskażone ironią, pozbawione autotematycznego mrugania okiem, które tak często psuje współczesne "powroty do lat 80.”. Reżyser Mark L. Lester nie bawi się w subtelności. Zamiast tego serwuje 90 minut czystego testosteronu: pościgi, wybuchy, strzelaniny i Arnolda w szczytowej formie.
Wczorajszy wieczór w warszawskiej Kinotece to była prawdziwa jazda bez trzymanki! Cykl "Najlepsze z Najgorszych” wrócił z przytupem, a ja miałem (nie)przyjemność zanurzyć się w toksycznym szaleństwie "Obywatela Toxie: Toksycznego Mściciela 4” (Citizen Toxie: The Toxic Avenger IV USA 2000). Seans otworzyła Monika ze Splat!FilmFest, która mimo choroby dała z siebie wszystko, wprowadzając nas w świat Tromy z pasją i humorem. Szacun, Monika, ale pamiętaj - zdrowie najważniejsze.
Nieczęsto zdarza mi się oglądać filmy w samolocie i jeszcze rzadziej – zapomnieć, że jestem nad oceanem. A jednak 1917 ( USA, Wielka Brytania, Indie, Hiszpania, Kanada 2019) Sama Mendesa zrobił całkowicie mnie pochłonął. Oglądałem go w trakcie lotu do Nowego Jorku i przez dwie godziny nie istniało nic poza tym, co działo się na ekranie.
To nie jest klasyczny film wojenny. Nie chodzi w nim o wielkie bitwy ani o ideologię. Chodzi o bieg – dosłownie i metaforycznie. Dwóch młodych brytyjskich żołnierzy zostaje wysłanych z misją dostarczenia wiadomości, która może ocalić setki istnień. I to, co robi Mendes z tą prostą fabułą, to mistrzostwo świata.
"Spytaj milicjanta” Krzysztofa Grabowskiego, perkusisty Dezertera, to powieść, którą przeczytałem lecąc do Nowego Jorku. Jako fan punka i klimatów lat 80., miałem wobec niej spore oczekiwania, bo kto jak nie Krzysiek Grabowski, który sam grał w kapeli punkowej w latach 80., odda ducha tamtych czasów? Książka jest niezła, choć nie powala na kolana.
Fabuła książki (Antena Krzyku Unc. 2025) kręci się wokół młodych ludzi w 1984 roku, którzy zakładają zespół punkowy Pokuta.
Kiedy w 2004 roku Kryminalni debiutowali w TVN, poczuliśmy powiew świeżości w polskim serialu kryminalnym. Zawada, Brodecki i Storosz, czyli tercet z warszawskiego Wydziału Kryminalnego, szybko zdobyli serca widzów. Czwarty sezon, emitowany w 2006 roku, to jednak moment, w którym serial musiał udowodnić, że nie osiada na laurach. I wiecie co? Jest jak z dobrym wegetariańskim kebabem – wciąż smakuje, ale czasem czujesz, że pikantnego sosu mogłoby być więcej. Czy Tryptyk Śląski i reszta odcinków czwartego sezonu to pierwsza liga polskiego kryminału, czy tylko odcinanie kuponów?
"Dzień zero” (Zero Day USA 2025), nowy miniserial Netflix, to political fiction z Robertem De Niro w roli głównej. Jako fan gatunku, oczekuję od takich produkcji nie tylko intrygi, ale i głębokiego spojrzenia na mechanizmy władzy i moralne dylematy. Czy serial spełnia te oczekiwania? Częściowo... ale robi dobre wrażenie!
Akcja rzuca nas w USA sparaliżowane cyberatakiem. Systemy komputerowe padają, kraj tonie w chaosie, a były prezydent George Mullen (Robert de Niro) zostaje powołany, by znaleźć sprawców.
Jako fan serialu „Kryminalni” i miłośnik mrocznych kryminałów, z przyjemnością wróciłem do czwartego sezonu, a konkretnie do tryptyku "Misja Śląska” (odcinki 41-43). Ta trzyodcinkowa historia, znana też jako "Tryptyk Śląski” (Polska 2006), to dla mnie majstersztyk – ponura, gęsta od emocji opowieść, która wciąga od pierwszej minuty i nie puszcza aż do finału.
Wróciłem do Igora Brudnego po dłuższej przerwie – nie powiem, trochę się stęskniłem za tym twardym gliną z Warszawy, który zawsze pakuje się w kłopoty większe, niż ktokolwiek mógłby przewidzieć. Zaraza, czwarty tom serii Przemysława Piotrowskiego, trafił w moje ręce po tym, jak "Cherub" zostawił mnie z mieszanymi uczuciami – niby mocne zakończenie trylogii, ale coś mi tam zgrzytało. No i co? Powiem Wam, że "Zaraza" (Wydawnictwo Czarna Owca 2021) mnie zaskoczyła. W pozytywnym sensie. Ale po kolei.
Po "Piętnie" byłem zachwycony – ten mrok, brutalność i zagadka, która wciągała jak bagno (nomen omen, patrząc na późniejszy tom).
Trzeci sezon "Kryminalnych" (Polska 2005) to dla mnie, jako fana polskich seriali, kawał solidnej roboty, choć nie powiem, żeby mnie zachwycił. Dwa pierwsze sezony oglądałem tylko z synem – to był nasz rytuał, wspólne wieczory z komisarzem Zawadą i spółką. Teraz oglądamy już całą rodziną: ja, żona, córka i syn. 13 odcinków, warszawski klimat, kryminalne zagadki. Trzyma poziom, ale nie wbija w fotel.
Kiedy usłyszałem, że Osgood Perkins bierze na warsztat opowiadanie Stephena Kinga, byłem zaintrygowany. Po świetnym, niepokojącym Kodzie zła, zastanawiałem się, co tym razem zaserwuje nam ten reżyser. "Małpa" (The Monkey USA 2025) okazała się jednak zupełnie inną bestią – i to dosłownie. Jeśli spodziewacie się typowego kingowskiego horroru, pełnego mroku, napięcia i egzystencjalnej grozy, to możecie być zaskoczeni. Ja byłem – ale w pozytywnym sensie.
Fabuła jest prosta, wręcz archetypiczna: bliźniacy Hal i Bill (obaj grani przez Theo Jamesa) znajdują na strychu zabawkową małpę z bębenkiem, która należała do ich ojca...
W poniedziałek wybrałem się do warszawskiej Kinoteki, miejsca, które jak mało które w tym mieście (poza Iluzjonem) oddycha kinem w starym, dobrym stylu. I co? Zasiadłem w fotelu, zgasły światła, a na ekranie pojawił się "Koszmar z ulicy Wiązów" – ten pierwszy, klasyczny, z 1984 roku, w reżyserii Wesa Cravena. I powiem wam jedno: to jest film, który się nie starzeje!
Już od pierwszych minut czuć, że Craven wiedział, co robi. Ta historia o Freddym Kruegerze, spalonym mordercy w czerwono-zielonym swetrze i z rękawicą, która tnie jak brzytwa, to nie jest zwykły slasher. To coś więcej – senny koszmar, który wciąga jak bagno.
Film "Przygody Tomka Sawyera" w reżyserii Normana Tauroga, wyprodukowany w 1938 roku przez Davida O. Selznicka, to pierwsza kolorowa ekranizacja klasycznej powieści Marka Twaina z 1876. Jako miłośnik literatury i kina, z entuzjazmem zasiadłem z synem do seansu, by sprawdzić, jak ta hollywoodzka produkcja oddaje ducha książki i czy podejmuje trudniejsze tematy, takie jak wątki rasistowskie, obecne w oryginale. Wynik?
Film dość wiernie oddaje kluczowe momenty fabuły powieści. Mamy tu niesfornego Tomka (w tej roli Tommy Kelly), który mieszka w małym miasteczku nad Missisipi, pod opieką ciotki Polly.
Ten serial to prawdziwa petarda! Nie jakieś tam pitu-pitu, tylko mocna, szpiegowska jazda bez trzymanki, która wciąga do ostatniego odcinka. Jeśli lubicie dobre thrillery polityczne, gdzie napięcie trzyma za gardło to "Przesmyk” (Polska 2025) jest dla Was.
"Różowe Pelikany” (Pink Flamingos USA 1972) Johna Watersa to nie jest film, który ogląda się dla relaksu. To doświadczenie – brudne, wulgarne, momentami odpychające, a jednak przyciągające jak magnes. Sala kinowa warszawskiego Iluzjonu pękała w szwach, a atmosfera była elektryzująca. Skąd ten fenomen? O tym za chwilę, ale najpierw kilka słów o samym filmie i tym, co działo się na ekranie.
Seans otworzył Jakub Demiańczuk, krytyk filmowy, którego wstęp był jak strzał w dziesiątkę. Zamiast akademickiego wykładu o kinie undergroundowym, dostaliśmy soczystą opowieść o tym, jak Waters łamał tabu lat 70., tworząc dzieło, które jednocześnie szokuje i bawi...
Ruggero Deodato, twórca Cannibal Holocaust (Włochy 1980), chciał zszokować. I udało mu się. Ten film (polski tytuł Nadzy i rozszarpani), uznawany za jeden z najbardziej kontrowersyjnych w historii kina, przekracza granice dobrego smaku, moralności i ludzkiej przyzwoitości. To nie jest dzieło, które prowokuje do refleksji nad naturą człowieka czy mediami – to brutalna, nihilistyczna jatka, która zostawia widza z poczuciem wstydu za samo jej oglądanie.